Nie prosi Iana, by jej towarzyszył, ale nie jest zaskoczona, gdy idzie z nią. Do jej świadomości prawie nie dociera to, że chwieje się na nogach, gdy przecinają drugą rękawiczkę Faith, że Ian ją podtrzymuje.
– Odczyty?
– Ciśnienie krwi sto na sześćdziesiąt, puls nitkowaty.
– Pobierzcie krew. Potrzebna grupa i wynik krzyżowy, liczba ciałek, elektrolity. – Lekarz patrzy na nieruchomą Faith. – Jak ma na imię?
Mariah próbuje odpowiedzieć, ale głos ją zawodzi.
– Faith – mówi Ian.
– Dobrze, Faith. – Lekarz nachyla się nad jej buzią. – Obudź się, kochanie, zrób to dla mnie. – Spogląda na pielęgniarkę. – Bandaże uciskowe – poleca, po czym zwraca się do Mariah. – Wzięła jakieś tabletki? Wypiła coś spod kuchennego zlewu?
– Nie – szepcze wstrząśnięta Mariah. – Nic takiego nie zrobiła, Ian odchrząka.
– Kiedy ją znalazłem, krwawiła. Miała rękawiczki, więc nie od razu się zorientowałem. A potem zemdlała. – Zerka na zegarek. – Jakieś pół godziny temu.
Lekarz przesuwa dłońmi po stopach Faith.
– Brak odruchów Kerniga i Brudzińskiego.
– Według mnie, to nie wygląda na ranę kłutą – mówi pielęgniarka.
Lekarz staje obok niej i zaczyna naciskać przedramię Faith.
– Nie ma krwawienia. Potrzebna konsultacja z chirurgiem. – Spogląda na Iana. – Pan jest ojcem?
Ian kręci głową.
– Przyjacielem.
Dla Mariah są jak olbrzymie sępy, rzucające się na małe ciało Faith, by dostać nietknięty jeszcze fragment. Pielęgniarka unosi prawą rękę dziewczynki, naciskając mocno na tętnicę ramienną, i przez sekundę Mariah widzi maleńkie jak główka szpilki światło przechodzące przez ranę, maleńki czysty tunel biegnący przez dłoń.
Nagle Faith wierzga nogą, trafiając lekarza w brodę.
– Nieee! – krzyczy i stara się uwolnić ręce z uchwytu pielęgniarek. – Nie! To boli!
Mariah robi krok do przodu, ale zaraz czuje dłoń Iana na ramieniu.
– Oni wiedzą, co robią – mruczy, podczas gdy lekarz uspokaja Faith.
– Jak zraniłaś się w dłonie, Faith? – pyta.
– Nie zraniłam się. Nie zrobiłam nic… Auu! Po prostu zaczęły krwawić, plaster nie chciał się trzymać i… Przestańcie! Mamusiu, niech oni przestaną!
Strząsając dłoń Iana, Mariah biegnie do łóżka i kładzie rękę na udzie córki, ale zaraz ktoś ją odciąga.
– Wyprowadźcie ją stąd! – woła lekarz, choć prawie go nie słychać we wrzaskach Faith.
Im dalej wloką Mariah od córki, tym głośniejszy staje się szloch; mija kilka sekund w objęciach Iana, nim uświadamia sobie, że to ona płacze.
W środku nocy szpital zamienia się w dziwną wyspę spokoju, jakby ludzi, którzy do wtóru jęków, westchnień i stłumionych pisków aparatury wciąż wędrują po korytarzach lub siedzą przy łóżkach, łączył ten sam cel. Spotykasz kobietę w windzie i od razu znasz jej smutki. Stoisz obok mężczyzny przy automacie z kawą i widzisz, że powoli otrząsa się z oszołomienia wywołanego faktem, że został ojcem. Łapiesz się na tym, że nieznajomego pytasz o jego historię; czujesz związek z ludźmi, których w normalnych warunkach minąłbyś obojętnie na ulicy.
Mariah i Ian stoją jak warta przy łóżku Faith na oddziale pediatrycznym. Dziewczynka śpi spokojnie, jej zabandażowane dłonie zlewają się z bielą pościeli.
– Patyczki do czyszczenia uszu – mruczy Ian.
– Słucham?
– Jej ręce wyglądają jak patyczki do uszu. Są takie okrągłe i napuchnięte na końcach.
Mariah uśmiecha się, rzecz nieprawdopodobna po ostatnich kilku godzinach, i teraz ma wrażenie, że skóra na twarzy jej się załamuje. Faith odwraca się i znowu nieruchomieje, Ian wskazuje wyjście, unosząc pytająco brwi. Mariah wychodzi za nim na korytarz, mija cichą dyżurkę pielęgniarek i windy.
– Nie podziękowałam ci, że ją do mnie przyniosłeś. – Obejmuje się ramionami, bo nagle robi jej się zimno. – Że nie wyciągnąłeś aparatu i nie zrobiłeś Faith zdjęć, kiedy to się zdarzyło.
Ian spogląda jej w oczy.
– Skąd wiesz, że nie?
Jej usta, gardło są wyschnięte jak pieprz. Przywołuje obraz Iana na tylnym siedzeniu z Faith w objęciach.
– Po prostu wiem.
Zatrzymują się przed oddziałem neonatologicznym, gdzie noworodki w pastelowych powijakach leżą obok siebie niczym produkty na półce w sklepie spożywczym. Jedno dziecko wysuwa rączkę spod kocyka i prostuje płatki paluszków. Mariah nie może nie dostrzec, że wnętrze jego dłoni jest świeże, różowe i gładkie.
– Wierzysz?
Ian patrzy na noworodki, ale mówi do niej. Nie jest to pytanie, na które powinna odpowiadać, nie jest to temat do dyskusji z Ianem Fletcherem, który pomimo całej rycerskości, jaką tego wieczoru okazał, jutro znowu będzie wrogiem. W ciągu ostatnich godzin powstała jednak łączność, coś, co każe Mariah myśleć o pająkach rzucających cieniutkie jedwabne nitki na niewiarygodną odległość i zastanowić się, czy mimo wszystko nie jest winna Ianowi odpowiedzi.
– Tak. Nie wiem, co widzi Faith ani dlaczego to widzi, ale wierzę, że mówi prawdę.
Ian niemal niedostrzegalnie kręci głową.
– Chodziło mi o to, czy wierzysz w Boga.
– Sama nie wiem. Żałuję, że nie mogę powiedzieć: „O tak”. Chciałabym, żeby to było takie proste.
– Więc masz wątpliwości. Mariah unosi ku niemu wzrok.
– Tak samo jak ty.
– Racja. Ale różnica polega na tym, że gdybyś miała wybór, chciałabyś wierzyć. A ja nie. – Przyciska dłoń do szklanej szyby i patrzy na noworodki. – „Stworzył mężczyznę i niewiastę”. Ale pod mikroskopem możesz obserwować, jak jajeczko zostaje zapłodnione. Możesz zainstalować miniaturową kamerę i patrzeć, jak dzielą się komórki, tworzy się serce. Być świadkiem całego procesu. Więc gdzie w tym wszystkim jest Bóg?
Mariah myśli o rabinie Solomonie w hipisowskim T – shircie, uzgadniającym z Faith ścieżkę łączącą Biblię i teorię Wielkiego Wybuchu.
– Może w fakcie, że to wszystko w ogóle się dzieje, Ian odwraca się.
– Ale mówimy o dowodach naukowych.
Mariah myśli o okolicznościach, które doprowadziły do umieszczenia jej w Greenhaven.
– Czasami widzisz rzeczy, które dzieją się przed twoim nosem, a mimo to wyciągasz fałszywe wnioski.
Przez moment patrzą sobie w oczy. Pierwsza mruga Mariah.
– Pewnie chcesz wrócić do domu i przespać się. Ian ze słabym uśmiechem masuje sobie kark.
– Jasne – potwierdza, ale nadal stoi w miejscu.
Mariah łapie się na tym, że inwentaryzuje cechy Iana Fletchera w sposób, w jaki mogłaby to robić inna kobieta: jedwabiste czarne włosy, tak proste, że sterczą jak igły nad czołem, palce rozpostarte na szybie, światło w jasnych oczach.
– Kim byłeś? – nagle wyrzuca z siebie pytanie, Ian wybucha śmiechem.
– Zanim odrodziłem się jako dupek, chcesz powiedzieć?
– Nie. – Mariah się rumieni. – Zanim zostałeś ateistą. No wiesz, pewnie urodziłeś się jako członek jakiegoś kościoła. Episkopalnego, metodystycznego, katolickiego.
– Byłem baptystą. Baptystą z Południa.
– Masz odpowiedni do tego głos – mówi Mariah, nim zdąża ocenzurować swoje słowa.
– Ale nie mam do tego serca. – Ian opiera się ramieniem o szklaną ścianę i krzyżuje ręce. – Nie przekonała mnie idea Chrystusa.
– Może powinieneś był wypróbować judaizm albo islam.
– Nie, nie chodzi tylko o kwestię Mesjasza. Chodzi o myśl, że rodzic, jakikolwiek rodzic, w tym Bóg, mógł świadomie skazać swoje dziecko na cierpienie. – Wpatruje się w leżące szeregiem noworodki. – Nie potrafię czcić kogoś, kto się na to zgadza.
Читать дальше