– Marjorie! – woła do starszej kobiety, której mąż umarł rok temu. – Dokąd tak się śpieszysz?
– Och, proszę księdza – odpowiada zagadnięta, a w jej policzkach robią się dołeczki. – Do domu White'ów.
To jeszcze bardziej go dezorientuje.
– Jedziesz do Waszygtonu? *
– Nie. Chodzi o tę dziewczynkę, Faith White. Tę, której objawia się Bóg. Osobiście nie uważam, że to wystarczający powód do opuszczenia mszy.
– Co z tą dziewczynką?
– Nie czytał ksiądz „Chronicle” w tym tygodniu? Ludzie mówią, że Bóg z nią rozmawia. Uczyniła nawet kilka cudów. Słyszałam, że wskrzesiła kobietę.
– Wiesz – mówi ksiądz Joseph z namysłem – chyba też się tam wybiorę.
Mariah obraca wiśniowy plaster na tokarce, patrząc na długie wstęgi, odrywające się od drewna. To będzie czwarta noga jadalnego stołu z epoki królowej Anny do obecnie budowanego przez nią domku. Jej wzrok wędruje na warsztat, gdzie misternie rzeźbione trio nóg leży na owalnej wyspie blatu.
Dzisiaj nie jest dzień na robienie mebli. Prawdę mówiąc, dzisiaj wcale nie powinna pracować, przynajmniej według ustalonego przez siebie kalendarza, ale ostatnio nic nie idzie zgodnie z planem. Wczoraj odbierała matkę ze szpitala po tygodniowym pobycie, w czasie którego badali ją wybitni kardiolodzy. Mariah wolałaby, żeby matka zamieszkała u nich, ale Millie nie chciała o tym słyszeć.
– Mieszkasz o pięć minut drogi. Co złego może się stać?
Mariah w końcu zrezygnowała, wiedząc, że będzie mogła skłonić matkę do spędzenia przynajmniej kilku dni u nich, jeśli tylko powie, że Faith potrzebuje towarzystwa. Pomogła Millie na nowo się zadomowić; obie przeżyły niezręczny moment, przystając przy trumiennym stole. Matka nie protestowała, gdy Mariah wywlokła go do garażu, wyrzucając z widoku i z myśli.
Dzisiaj Mariah pragnie nadrobić stracony czas. Z kieszeni na piersi wyciąga linijkę i mierzy nogę na tokarce. Jest za krótka o dwa milimetry – trzeba będzie zacząć pracę od nowa. Wzdychając, Mariah wyrzuca drewienko i wtedy słyszy dzwonek do drzwi.
To nieoczekiwany dźwięk, ostatnio nikt nie ośmiela się przedrzeć przez policyjną blokadę na końcu podjazdu. Może to listonosz albo dostawca oleju.
Otwiera drzwi i widzi księdza. Zaciska usta.
– Jak udało się księdzu przejść przez blokadę?
– Korzyść z zawodu – przyznaje ksiądz Joseph zupełnie niezmieszany. – Kiedy Bóg zamyka drzwi, otwiera okno. A przynajmniej stawia dobrego katolika policjanta na końcu pani podjazdu.
– Proszę księdza – mówi Mariah ze znużeniem – doceniam, że zadał sobie ksiądz trud i odwiedził nas. Mogę nawet zrozumieć, co księdzem kierowało. Ale…
– Naprawdę? Bo ja nie jestem tego pewny. – MacReady śmieje się. – Kościół pod wezwaniem Świętej Elżbiety świecił dzisiaj pustkami. Wygląda na to, że pani córka jest groźną konkurencją.
– Nieświadomie, zapewniam księdza. Nie sądzę, byśmy były gotowe na kolejny religijny najazd – mówi Mariah. – W piątek byli u nas rabini i opowiadali o żydowskim mistycyzmie…
– Wie pani, co powiadają o mistycyzmie: zaczyna się we mgle, kończy się schizmą.
Mariah mimowolnie się uśmiecha.
– Nie jesteśmy nawet katolikami.
– Tak słyszałem. Kościół episkopalny i judaizm, czy tak? Mariah opiera się o framugę.
– Tak. Więc dlaczego księdza to interesuje? Joseph wzrusza ramionami.
– Wie pani, kiedy byłem kapelanem w Wietnamie, poznałem dalajlamę. Była nas cała grupa, na długo przed spotkaniem zastanawialiśmy się, co podamy mu do picia i do jedzenia, jak powinniśmy się do niego zwracać. Ktoś zaproponował, żeby nazywać go „Jego Świątobliwością”, chociaż to tytuł zarezerwowany dla papieża; może mi pani wierzyć, dyskutowaliśmy zażarcie. Ale wie pani co, pani White? Dalajlama emanował taką… taką energią, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie wyczułem. Nie jest katolikiem, ale nie mogę wykluczyć, że to człowiek, który doznał głębokiego duchowego oświecenia.
W policzku Mariah pojawia się dołeczek.
– Ostrożnie, proszę księdza. To przypuszczalnie podstawa do ekskomuniki.
– Jego świątobliwość ma o wiele więcej spraw na głowie niż zajmowanie się moimi grzechami.
Jest w nim coś bardzo świeckiego; Mariah myśli, że w innych okolicznościach zaprosiłaby go, żeby usiadł i napił się kawy.
– Proszę księdza…
– Joseph. Joseph MacReady – poprawia ją z uśmiechem. – Nie tylko gotowy, ale chętny i zdolny też.
Mariah wybucha śmiechem.
– Lubię księdza.
– Ja też panią lubię, pani White.
– Ale myślę, że powinien ksiądz już iść. – Ściska jego dłoń świadoma, iż nie poprosił o rozmowę z Faith. – Jeśli będę księdza potrzebowała, przyjdę do kościoła. Na razie nikt nie udowodnił, że jakiekolwiek cuda miały miejsce.
– Tak, ludzie tylko o tym mówią. Choć z drugiej strony Mateusz, Marek, Łukasz i Jan także opowiadali wyłącznie o tym, co widzieli.
Mariah krzyżuje ręce na piersiach.
– Naprawdę ksiądz wierzy, że Bóg może przemawiać przez dziecko? W dodatku, formalnie rzecz biorąc, żydowskie dziecko?
– O ile wiem, pani White, raz już tak uczynił.
11 października 1999
– Przesuń tę kartkę o ćwierć cala na prawo – mówi producent, pochylając się ku ujęciu na monitorze. Światła ustawione przez elektryka i głównego oświetleniowca sprawiają, że Teresa Civernos mruży powieki i instynktownie zasłania oczy małemu Rafaelowi dłonią. Chłopczyk ją odpycha, a ona po raz setny tego dnia podziwia jego siłę i koordynację ruchów. Przytula go mocniej, dotyka ustami gładkiej, niczym niepoznaczonej skóry na jego czole.
– Jesteśmy gotowi, pani Civernos. – Głos płynny jak miód należy do Petry Saganoff, gwiazdy „Hollywood Tonight!”.
Producent podnosi wzrok.
– Może pani przysunąć dziecko? O, tak jest idealnie. – Słowa podkreśla gestem.
Petra Saganoff czeka, aż charakteryzatorka po raz ostatni muśnie pudrem jej twarz.
– Pamięta pani, o co panią zapytam?
Teresa potakuje i nerwowo zerka na drugą kamerę, skierowaną na nią i dziecko. Zmusza się do przypomnienia sobie, że to był jej pomysł, nie ich. Chciała opublikować nowennę do świętego Judy w „Globe”, ale uświadomiła sobie, że dzięki telewizji dotrze do większej liczby ludzi. Jej kuzyn Luis pracuje w Los Angeles w wytwórni Warner Brothers, gdzie znajduje się studio „Hollywood Tonight!”, i chodzi z garderobianą Petry Saganoff. Teresa poprosiła go, żeby zapytał. Po dwudziestu czterech godzinach od wypisania zdrowego jak rydz Rafaela ze szpitala Petra Saganoff była już w niewielkim mieszkaniu Teresy, nagrywając materiał wstępny.
– Trzy – mówi kamerzysta. – Dwa. Jeden… i… – Wskazuje Petrę.
– Pani dziecko nie zawsze wyglądało tak zdrowo, prawda?
Teresa czuje, że policzki zalewa jej rumieniec. Petra powiedziała, żeby się nie rumieniła. Musi o tym pamiętać.
– Tak. Jeszcze kilka dni temu Rafael był pacjentem oddziału dziecięcego dla chorych na AIDS w Massachusetts General Hospital – mówi. – Zaraził się wiursem podczas transfuzji krwi przy porodzie. W zeszłym tygodniu był blady i słaby, walczył z kandydozą, zapaleniem płuc i chorobą refluksową przełyku. Liczba limfocytów CD4 w jego krwi wynosiła piętnaście. – Mocniej przytula synka. – Lekarz powiedział, że umrze w ciągu miesiąca.
– I co się stało, pani Civernos?
– Usłyszałam o kimś. Ludzie mówią, że pewnej dziewczynce z New Hampshire objawia się Bóg. Moja sąsiadka, która odwiedza różnego rodzaju sanktuaria, zapytała mnie, czy nie chcę się tam z nią wybrać. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. – Teresa przygładza włosy na głowie synka. – Rafael miał gorączkę, kiedy tam przyjechaliśmy. Wczesnym rankiem ta dziewczynka, na imię ma Faith, wyszła na dwór. Przyniosła wózek dla lalek i zapytała, czy może się pobawić z moim synkiem. Przez godzinę woziła go, śmiała się z nim i udawała, że go karmi. – Teresa unosi głowę, oczy ma pełne łez. – Dotknęła go. Pocałowała go tutaj, gdzie miał otwarty wrzód. A potem wróciliśmy do Bostonu.
Читать дальше