Może Mariah próbowała się zabić, może jej wiarygodność i równowagę psychiczną podważano w sądzie, ale w oczach Iana jest jedną z najsilniejszych osób, jakie w życiu spotkał.
Ian wstaje, otrzepuje spodnie i rusza ulicą.
Kiedy otwieram drzwi, ostatnią osobą, jaką spodziewam się zobaczyć, jest Colin.
– Mogę?… – Gestem wskazuje hol.
Kiwam głową i cofam się, by mógł wejść do domu, który niegdyś był jego domem.
Zamykam za nim drzwi i kładę dłoń na gardle, czując fizyczną potrzebę powstrzymania wszystkich tych strasznych rzeczy, które cisną mi się na usta.
– Nie powinieneś tu być. Nasi adwokaci nie zgodziliby się na to.
– Pieprzę to, co Metz sobie myśli. – Colin podchodzi do schodów i siada, kryjąc twarz w dłoniach. – Wracam od Faith.
– Wiem, mama mi mówiła, że tam byłeś. Colin unosi wzrok.
– Ona… Boże, Rye, ona jest strasznie chora.
Po początkowej fali przerażenia, która przepływa przez moje ciało, zmuszam się do odprężenia. W końcu Colina nie było przy Faith, kiedy pierwszy raz zaczęły krwawić jej dłonie. Nie wie, czego się spodziewać.
– Mówią, że z jej sercem będzie wszystko w porządku…
– Z sercem? – powtarzam głosem suchym jak popiół. – Co z jej sercem?
Colin wydaje się szczerze zaskoczony faktem, że nie wiem.
– Przestało bić. Dzisiaj po południu.
– Przestało bić? Doszło do zatrzymania akcji serca i nikt mi o tym nie powiedział? Jadę tam.
Colin jednym zręcznym ruchem zrywa się na nogi i łapie mnie za rękę.
– Nie możesz. Nie możesz i bardzo mi przykro z tego powodu.
Wpatruję się w jego dłoń na mojej ręce, w jego skórę na mojej skórze i nagle jestem w jego objęciach, szlochając z twarzą wtuloną w jego pierś.
– Colin, powiedz mi.
– Zaintubowali ją, żeby wspomóc oddychanie. I użyli defibrylatora, wiesz, tego urządzenia, żeby serce zaczęło regularnie bić. Po ataku dłonie znowu zaczęły jej krwawić.
Słyszę łzy wzbierające w jego gardle i gładzę go po plecach.
– Czy my jej to zrobiliśmy?
Patrzę na niego i zastanawiam się, czy mnie oskarża. Ale wydaje się zbyt zrozpaczony, myślę, że naprawdę cały się trzęsie.
– Nie wiem.
Nagle przypominam sobie noc, kiedy Faith się urodziła. Zaledwie miesiąc wcześniej wyszłam z Greenhaven, byłam wciąż oszołomiona lekami, które mi dawano, i niewiele rzeczy wydawało mi się realne. Nie Colin, nie mój dom, nie moje życie. Dopiero kiedy poczułam pierwszy przenikliwy skurcz, uświadomiłam sobie, że wróciłam.
Pamiętam światła, które ustawiono w nogach łóżka jak w jakiejś hollywoodzkiej produkcji. Pamiętam plastikową maskę na twarzy lekarki i zapach lateksu, kiedy włożyła rękawiczki. Pamiętam odgłos, z jakim mdlejący Colin uderzył głową o stolik, i zamieszanie wokół niego, podczas gdy ja z rękami przyciśniętymi do brzucha czekałam na swoją kolej. Pamiętam, że myślałam o moim sercu bijącym tuż nad stopkami dziecka jak o piłce balansującej na nosie tresowanej foki. A potem ten niesamowity przypływ energii, kiedy sobie uświadomiłam, że jedynym sposobem na zakończenie tego bólu jest wyrzucenie go z siebie, parłam i parłam, aż byłam przekonana, że wywrócę się na drugą stronę, i czułam, jak jej główka poszerza mnie i zmienia, czułam jej maleńki nosek, bródkę i ramionka, gdy po kolei się wysuwały, płynąc między moimi nogami cudownym strumieniem życia, krwi i piękna.
Ale najlepiej pamiętam chwilę, gdy pielęgniarka uniosła Faith, zanim jeszcze odcięto pępowinę.
– Co za śliczna córeczka! – Przysunęła ją bliżej, tak bym mogła zobaczyć napuchniętą twarzyczkę, wierzgające nóżki. Dziecko przez czysty przypadek kopnęło w pępowinę. Poczułam to w całym ciele, dziwne szarpnięcie i drżenie, które z mojego brzucha powędrowało prosto do mojej córeczki, a ona zdziwiona otworzyła oczy. I po raz pierwszy pomyślałam wtedy: Jesteśmy połączone.
Colin płacze w moje włosy.
– Wszystko jest dobrze – mówię, choć nie jest, wcale nie jest.
Poruszam się w jego objęciach i pojmuję, że cieszę się z jego obecności, cieszę się, że możemy wzajemnie sobie pomóc. – Ciii – uspokajam, jak uspokajałabym Faith, gdybym przy niej była.
4 grudnia 1999
W sobotę rano Joan najpierw kupuje w Donut Kingu kubek bardzo mocnej i bardzo czarnej kawy oraz dość roladek z galaretką, żeby wystarczyło na cały dzień, po czym idzie do oddalonej o czterdzieści metrów kancelarii. Wkłada klucz w zamek i przekonuje się, że drzwi są otwarte. Myśląc o wandalach, włamywaczach, a także o Malcolmie Metzu, popycha je.
Przed komputerem sekretarki siedzi zgarbiony Ian Fletcher. Ogląda się przez ramię.
– Najwyższy czas. Wydrukowałem wszystko, co znalazłem w sieci o zespole Münchausena. Myślę, że najlepszym wyjściem będzie podkreślenie specyficznych cech tego zaburzenia. W zeszłym roku w całym kraju stwierdzono tylko dwieście przypadków. Jaka jest szansa, że Mariah cierpi na ten syndrom? Poza tym nie ma do tego podstaw. Nie była wykorzystywana w dzieciństwie, a kiedy Millie będzie zeznawała…
– Zaraz. Co ty tu robisz?
Ian wzrusza ramionami.
– A jak myślisz? Jestem twoim asystentem.
– Niech mnie diabli, jeśli jesteś! Mariah nie chce cię widzieć na terenie stanu, a co dopiero żebyś pomagał w jej sprawie, Z tego, co wiem, równie dobrze znowu możesz odgrywać rolę podwójnego agenta, próbując nas załatwić, zanim w ogóle zdążymy zaprezentować linię obrony.
– Proszę – mówi Ian poważnie. – Tym na co dzień się zajmuję. Wygrzebuję informacje. Odkopuję. Dyskredytuję. Jeśli Mariah nie chce, żebym pomógł jej, przynajmniej ty pozwól mi pomóc sobie.
Realistycznie rzecz biorąc, Joan ma niezwykle małe szanse na znalezienie dość informacji, by odeprzeć wywody doktora Bircha – to znaczy, o ile będzie pracowała sama. Nie ma tyle czasu ani pomocników co Metz w swojej wielkiej kancelarii, a poza tym nawet nie wie, od czego zacząć.
Wyczuwając, że opór Joan słabnie, Ian podaje jej stos papierów.
– Potrzebne ci argumenty przeciwko zespołowi Münchausena. Rozmawiałem przez telefon z lekarzem z UCLA, który jest specjalistą od chorób psychosomatycznych, występujących u dzieci, których rodzice się rozwiedli. – Ian unosi brew. – Doktor Fitzgerald mówi, że były przypadki krwawień spodowowanych psychicznie.
Joan wręcza mu pudełko z roladkami.
– Jesteś przyjęty – mówi.
Kiedy z samego rana dzwoni matka, nie próbuję się opanować. Wrzeszczę na nią tak długo i tak głośno, wyrzucając jej kłamstwo w sprawie stanu Faith, że doprowadzam ją do płaczu. Rozłącza się i natomiast czuję się okropnie; nie mogę nawet oddzwonić, żeby ją przeprosić.
Colin wyszedł po czwartej rano. Wpadło mi na myśl, że jego nowa żona przypuszczalnie próbuje go znaleźć. Ale z drugiej strony, może nie próbuje. Może dlatego jest jego nową żoną.
Na pożegnanie mnie pocałował. Nie namiętnie, ale z przeprosinami, które wsunęły się w moje usta niczym lukrecja i smakowały równie gorzko.
W domu panuje cisza. Siedzę w pokoju Faith, wpatrując się w jej domek dla lalek, sztalugi i lalki Barbie, zbierając się na odwagę, by ich dotknąć. Siedzę bardzo sztywno, boli mnie szczęka, tak mocno ją zaciskam.
Powinnam teraz być z nią, tak jak była ze mną moja matka, kiedy chorowałam: podstawiając mi do ust szklankę z sokiem, smarując vaporubem moje piersi, siedząc koło łóżka, kiedy się budziłam, jakby przez całą noc się stamtąd nie ruszała.
To właśnie robią matki. Czuwają, na pierwszym miejscu zawsze stawiają swoje dzieci.
Читать дальше