Syknął zduszonym głosem:
– Jednak z pana jest… porządny łajdak!
Nawrocki nawet nie drgnął. Patrzył na Gejżanowskiego lekko zmrużonymi oczami. Ten nie panował już nad sobą. Ale zanim zdążył podnieść rękę, posterunkowy uprzedził go, chwytając mocno powyżej łokcia.
Seweryn szarpnął się. Palce Nawrockiego zacisnęły się.
– Może pan zechce uspokoić się – powiedział swoim zwykłym wesołym tonem. – Rozmawiamy jeszcze prywatnie.
– Może mnie pan zaaresztować!
Nawrocki skrzywił się.
– Śmieszny pan jest.
I puścił niedbale rękę Seweryna.
– Mam wrażenie, że robienie awantury nie leży w pańskim interesie.
– To moja sprawa.
– Zapewne. Ale… o co panu właściwie chodzi?
Upokorzenie odebrało Sewerynowi resztki przytomności.
– Pan nie wie? – krzyknął. – Nie wie pan, dlaczego pana szukałem i chciałem z panem rozmawiać? Właśnie dzisiaj, nie wczoraj ani miesiąc temu, tylko dzisiaj?
– Przypuśćmy, że wiem. Więc, co to z tego?
– Chce pan to jeszcze ode mnie usłyszeć, żeby ostatecznie triumfować. Więc dobrze! Szukam pana, bo pana nienawidzę i boję się. Rozumie pan? Boję się. Czekałem, że pan mi powie wprost: wiem o wszystkim, to przez pana Burak został wyrzucony, bo pan, żeby zaspokoić swoje niezdrowe zachcianki, namówił go do wspólnego włamania się do kas administratora, żeby kraść pieniądze własnego ojca. Ramian przyłapał was, gdyście wyciągali forsę z biurka. Panu oczywiście nic się nie stało. Ramian mógłby przysiąc, że pana tam nie było, wszystko poszło na rachunek Buraka. Gdyby nie pan, Burak nie zostałby złodziejem i bandytą. Pan winien jest jego śmierci… O, tak, słyszy pan? Tak trzeba było powiedzieć. Ja na to czekałem. Nie zaprzeczy pan, że pan o tym wszystkim wiedział?
– Wiedziałem.
– Więc dlaczego bawi się pan teraz ze mną?
Twarz Nawrockiego ściął chłód.
– A dlaczegóż to ja mam panu pomagać? Zdaje się, że ani przedtem, ani teraz nie upoważniłem pana do szukania u mnie schronienia przed swoim… strachem, jak pan powiada. Te pańskie wyznania nic mnie nie obchodzą. Nie jestem pańskim spowiednikiem. A wyrzuty sumienia? O, to przejdzie! Niech się pan prześpi. Zwłaszcza, że jedyny świadek nie żyje. A jeśli chodzi o mnie, lubię czasem wiedzieć o ludziach pewne drobnostki. Ciekawość bezinteresowna i doskonale wpływająca na humor i apetyt. Tylko tyle. Zatem… dobrej nocy.
Zasalutował i lekkim krokiem odszedł w swoim kierunku.
Ksienia kilka razy zaglądała do pokoju, ale widząc niezmienną ciemność zatrzymywała się na progu i stamtąd cicho wołała:
– Michasiu!
Odpowiadał z głębi mroku, z miejsca, którego nie mogła dostrzec.
– Jestem.
Albo:
– Słucham.
Zalegała długa cisza. Wiatr bił w okna, szerokie szelesty przeciągały ponad dachem, a szum drzew w ogrodzie odpowiadał wichurze jednostajnym echem.
Ksienia nie ruszała się z miejsca. Czekała. Wreszcie Michaś odzywał się. Nie chciał kolacji. Tłumaczył, że nie jest głodny. Gdy nalegała – dodawał, że ksiądz proboszcz powinien niedługo wrócić, zaczeka więc na niego. Ale Ksieni i to nie wystarczyło. Niepokoiło ją, dlaczego Michaś siedzi po ciemku. Wietrzyła coś niedobrego. I już zmierzała opiekuńczym krokiem w kierunku lampy, gdy Michaś zatrzymywał ją głosem, który ciągle wydawał się jej bardzo daleki i jak gdyby zagubiony. Wyjaśniał, że właśnie w tym półmroku jest mu dobrze. Ponieważ nie ustępowała, zaczął usprawiedliwiać się powtórzeniem lekcji. Mówił o wierszu, który w ten sposób łatwiej i prędzej sobie przyswoi.
Chwilę jeszcze stała mrucząc coś pod nosem, wreszcie widząc, że nic nie poradzi, cofała się do kuchni. Drzwi zostawiała jednak uchylone. Dopiero na głos chłopca wracała i zamykała je z gestem wyraźnego niezadowolenia.
Ale nie zwracał na to uwagi. Nareszcie mógł odetchnąć swobodnie. Wśród ciemności rozjaśnionych od czasu do czasu cieniami bijących w okna drzew, czuł się bezpieczny, jakby odgrodzony od świata, który stał w pobliżu i groził. Tu, w tych czterech ścianach, panował spokój i cisza. Ale to trwało tylko krótką chwilę. Zaledwie mrok zmącony głosem Ksieni odzyskiwał swoje milczenie, zaraz wyłaniało się w pamięci tamto dalekie miejsce, zagubione wśród lasu i zazdrośnie kryjące ostatnie godziny życia Siemiona.
Wyobraźnia Michasia zaczynała pośpiesznie pracować. Bolesne obrazy ciągnęły nieprzerwanie jeden za drugim, splątały się z sobą nie tracąc jednak nic z wyrazistości. Ciągle miał przed oczami postać Siemiona. Bezładnie, jakby przypadkowo wyrywane z przeszłości, przypominały mu się różne chwile spędzone z nim razem. Oto jadą łódką: Siemion siedzi na przodzie, zwrócony twarzą, lekko porusza wiosłem! Jest południe, łódź bezszelestnie prześlizguje się pomiędzy gęstymi szuwarami, spośród zarośli podrywają się dzikie kaczki. Co jakiś czas Zelwianka zdaje się urywać, trzciny zagradzają drogę, woda spokojna, jak w stawie, odbija białe kłęby obłoków, ale już za sekundę w dole rozszerza się, rozstępują się ciasne ściany zarośli i oto łódź wpływa na wody szeroko rozlane pomiędzy płaskimi, jasnozielonymi brzegami. Świeży wiaterek wieje od łąk i pastwisk… Raz, było to już ostatnich dni lata, dotarli aż do Mogiłek, nadzelwiańskiego wzgórza, gdzie wśród sosnowego lasu spoczywał stary i od dawna opuszczony cmentarz prawosławny. Łódkę przywiązał Siemion do drewnianego mostka, a sami po kładce rzuconej na grząskie nadbrzeżne bagna dotarli do wzniesienia. Większość grobów zrównał już czas z ziemią, a nieliczne kamienne płyty, omszałe i wilgotne, wtłoczył w głąb gęstych traw. Gdzieniegdzie tylko, osłonięte od dołu krzewami, stały ocalałe krzyże. Ale poczerniałe od słot i wiatrów, dziwnie niepozorne wobec strzelistych sosen zastygłych w górze w ogromny i ciężki obłok, wśród ciszy, która zdawała się tu trwać wiecznie, nie rzucały już dokoła siebie posępnego cienia śmierci. Spokój, jaki tu leżał, nie miał w sobie nic z przytłaczającej ciszy cmentarzy. Nie był spokojem śmierci, lecz życia. Tymczasem szedł wieczór. Daleko, po stronie Sedelnik, cały horyzont objął nagle pożar, ale wyżej siny błękit nieba zaczynał szarzeć i wraz z gęstniejącym mrokiem, jak popiół sypiącym się dokoła, coraz głośniej dolatywało od łąk rechotanie żab. Pierwsze patrole nocne wyruszyły. Już nietoperz wychynął spośród drzew, zawirował nad głowami i przemknął szeleszczącym cieniem. Białe mgiełki, niby zaczarowane ptaki z bajki, zawisły nad rzeką. Siedzieli na skraju cmentarza, oparci o siebie ramionami, milczący, wsłuchani w świat, który za nich obu przemawiał.
Ale to Siemion dopiero nauczył Michasia prawdziwego milczenia. Ileż razy całymi godzinami wałęsali się po lesie nie zamieniając z sobą ani jednego słowa. Było im z tym dobrze. Milczeli bez żadnej wzajemnej umowy, jak gdyby kierowani jednym odruchem. To było czymś zupełnie nowym. Z obcowania bowiem z innymi ludźmi a również i z księdzem Siecheniem, wyniósł Michaś przekonanie, iż w milczeniu kryje się prawie zawsze smutek lub niezadowolenie. Podobnych spostrzeżeń dostarczyła mu również i obserwacja samego siebie. Pragnął milczeć, kiedy ogarniał go jakiś smutek, często smutek bez wyraźnej przyczyny, nieokreślony i niejasny. Wówczas chciał być sam. Uciekał z książką do ogrodu, krył się w odludny zakątek albo szedł za wieś, w pole, tam, gdzie spodziewał się nikogo nie spotkać.
Z Siemionem było inaczej. Spotkawszy go, Michaś po raz pierwszy odkrył ze zdumieniem, iż może istnieć człowiek bez smutku. Do tej pory uosobieniem dobroci i serca wydawał się chłopcu ksiądz Siecheń. Kochał proboszcza nie tylko dlatego, iż zdawał sobie sprawę, jak wiele mu zawdzięcza, lecz i dlatego również, a nawet przede wszystkim, ponieważ musiał kogoś kochać. A cóż bardziej ślepego nad miłość, którą dajemy z potrzeby samej miłości? Michaś należał do księdza całkowicie i bez zastrzeżeń. Cały jego rozwój umysłowy ostatnich kilku lat dokonywał się pod wyłącznym wpływem proboszcza. W miarę swoich sił, a często i ponad nie, podążał chłopiec za opiekunem drogą trudną, w nieskończoność piętrzącą się coraz wyżej, a ciągle zawieszoną ponad mrocznymi przepaściami. Niewinność serca pozwalała dziecku w chwilach żarliwego uniesienia oglądać niebo nasycone słodką jasnością, niebo świętych i błogosławionych, którym dane jest, aby w zwycięskim i triumfalnym orszaku otaczali wieczną glorią Chrystusa. Ale na codzień niebo było dalekie niby echo, pozostawała za to owa zdradziecka droga i świadomość, iż każdy niebaczny krok może wtrącić w upadek. Zdarzało się, że wiele godzin spędzał Michaś na modlitwie. Pragnął być świętym. Ale było to jego tajemnicą, której nawet księdzu Siecheniowi nie chciał zawierzyć. Gdy czytał żywoty męczenników, zazdrościł im okrutnych cierpień i czuł się niegodnym miłości Boga, ponieważ nie mógł dla tej łaski ponieść największej ofiary. Wśród swoich rówieśników czuł się obco. W każdym większym zbiorowisku ludzi, a więc i w szkole, stawał się nieśmiały, tracił natychmiast żywość swego usposobienia i szczerą bezpośredniość reakcji. Uchodził też za odludka. Nieraz mu dokuczano, ale w tych żartach nie było niechęci, dyktowała je raczej sympatia, która jeśli znajdowała sobie podobną, przykrą nierzadko formę, to tylko dlatego, iż odmienność proboszczowego wychowanka trzymała kolegów w pewnym dystansie, onieśmielała, a jednocześnie pociągała. Tkliwość nieraz przemawia okrucieństwem.
Читать дальше