Inspektor Pilguez w końcu przystosował się do godzin pracy Natalii. Co dzień w południe jedli razem posiłek i nie przeszkadzało im, że dla niej to pierwsze śniadanie, a dla niego obiad.
W ciągu dnia, w wolnej chwili – między spotkaniem a pracą w biurze i wizytą na placu budowy – Paul spotykał się z Onegą, która czekała na ławce przy fontannie, spoglądając na zatokę.
Miss Morrison chodziła z Pablem do pobliskiego parku, by nacieszył się letnimi popołudniami i swobodą. Czasem spotykała tam panią Kline, a pewnego dnia poznała idącą z suczką Lauren. Był piękny słoneczny czwartek. Miss Morrison miała ochotę zagadnąć dziewczynę, postanowiła jednak nie odrywać jej od lektury. Kiedy Lauren oddaliła się, staruszka powiodła za nią rozbawionymi oczyma.
Wczesnym wieczorem George Pilguez podwoził Natalię do komisariatu.
Tuż przed spotkaniem z Onegą i kolacją Paul odwiedzał przyjaciela. Pokazywał mu szkice i projekty, a Arthur poprawiał je ołówkiem lub opatrywał notatkami dotyczącymi doboru materiałów i koloru.
W piątek Fernstein z zadowoleniem stwierdził, że jego pacjent jest niemal zdrowy. W najbliższym możliwym terminie skieruje go na tomografię i – czego był pewien – jeśli wszystko będzie w porządku, wypisze ze szpitala. Nie było powodu, by Arthur dłużej zajmował szpitalne łóżko. Oczywiście, będzie musiał zachować rozsądek i przez jakiś czas się oszczędzać, ale wkrótce jego życie powróci do normalnego rytmu. Arthur podziękował za troskliwą opiekę.
Paul dawno już wyszedł, korytarze nie rozbrzmiewały odgłosami pospiesznych kroków jak w ciągu dnia – szpital przywdział nocną szatę. Arthur włączył telewizor stojący na stoliku naprzeciwko łóżka. Sięgnął do szafki po telefon komórkowy. Pogrążony w rozmyślaniach, przeglądał nazwiska w spisie numerów. Postanowił nie zakłócać spokoju przyjacielowi. Telefon wolno wysunął mu się z ręki i wylądował na kołdrze, głowa Arthura opadła na poduszkę.
Uchyliły się drzwi i do pokoju weszła lekarka. Szybkim krokiem zbliżyła się do łóżka i zerknęła na kartę pacjenta. Arthur otworzył oczy i przypatrywał jej się w milczeniu. Sprawiała wrażenie bardzo skupionej.
– Dzieje się coś złego? – zapytał.
– Nie – odparła, unosząc głowę.
– Co pani tu robi? – zapytał nieco zaskoczony.
– Nie tak głośno! – syknęła Lauren.
– Dlaczego mamy rozmawiać szeptem?
– Mam swoje powody!
– Ale nie może ich pani ujawnić?
– No właśnie.
– W takim razie wyznam, choćby tylko szeptem, że bardzo się cieszę, że panią widzę.
– Ja też. To znaczy, cieszę się, że czuje się pan lepiej. Tak mi przykro, że nie wykryłam tego krwiaka podczas pierwszego badania!
– Nie powinna pani się obwiniać. O ile pamiętam, nie ułatwiałem pani zadania – powiedział Arthur.
– Myślał pan tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść ze szpitala!
– Mania pracy! Kiedyś przypłacę to życiem.
– Jest pan architektem?
– Tak.
– Praca architekta wymaga ogromnej precyzji, sporo matematyki.
– Owszem, ale studia medyczne również. Potem działania matematyczne zostawiamy innym.
– Komu?
– Wszystko robią za nas inżynierowie! Obliczenia wytrzymałości, siły nośnej.
– W takim razie co robią architekci, kiedy pracę wykonują za nich inżynierowie?
– Snują marzenia.
– O czym pan marzy?
Arthur przez chwilę przyglądał się Lauren, potem uśmiechnął się i wskazał palcem róg pokoju.
– Proszę podejść do okna.
– Po co? – zdziwiła się Lauren.
– Żeby odbyć króciutką podróż.
– Podróż do okna?
– Nie, podróż z okna! Usłuchała, uśmiechając się niemal drwiąco.
– Co dalej?
– Proszę otworzyć!
– Ale co?
– Okno. Lauren zrobiła to, o co prosił Arthur.
– Co pani tam widzi? – zapytał szeptem.
– Drzewo – odparła.
– Proszę mi je opisać.
– Jak to?
– Czy jest wysokie?
– Ma około dwóch pięter i duże zielone liście.
– Proszę teraz zamknąć oczy. Lauren dała się wciągnąć w tę grę i po chwili usłyszała głos Arthura.
– Gałęzie są nieruchome, bo o tej porze wiatr od morza jeszcze się nie zerwał. Proszę zbliżyć się do pnia – często w szczelinach kory ukrywają się cykady. U stóp drzew leży dywan z sosnowych igieł. Zrudziały w słońcu. Niech się pani teraz rozejrzy. Znajduje się pani w dużym ogrodzie, na szerokich pasach żółtobrązowej ziemi rosną pinie. Jeśli spojrzy pani w lewo, zobaczy pani sosny srebrzyste, po prawej stronie sekwoje, przed nimi granatowce, a nieco dalej drzewa chleba świętojańskiego, które zdają się porastać cały stok aż do oceanu. Proszę iść kamiennymi schodami, które odchodzą od ścieżki. Są nierówne, ale nie ma obawy – to łagodny stok. Widzi pani zaniedbany ogród różany po prawej? Proszę się zatrzymać i spojrzeć przed siebie.
I Arthur zaczął tworzyć świat ze słów. Lauren zobaczyła dom z zamkniętymi okiennicami. Podeszła bliżej, wbiegła po schodach, zatrzymała się na werandzie. W dole ocean szalał, jakby pragnął skruszyć skały, fale wyrzucały algi i muszle. Wiatr tak mocno rozwiewał jej włosy, że chciała już odgarnąć je do tyłu.
Okrążyła dom, posłuszna wskazówkom Arthura, który prowadził ją po tej krainie wyobraźni. Dotknęła dłonią fasady, szukając deszczułki pod okiennicą. Wypełniła jego polecenie i wyciągnęła deszczułkę palcami. Okiennica odchyliła się, a Lauren miała nawet wrażenie, że słyszy zgrzyt starych zawiasów. Uniosła ramę okna, podważyła zamek – dom stał przed nią otworem.
– Proszę nie zatrzymywać się w tym pokoju, jest zbyt mroczny, idąc dalej, dotrze pani do przedpokoju.
Szła wolnym krokiem, a każde mijane pomieszczenie zdawało się skrywać jakąś tajemnicę. Weszła do kuchni. Na stole stał stary włoski ekspres, parzyło się w nim doskonałą kawę, dalej widać było kuchnię typową dla domostw, które zbudowano dawno temu.
– Pali się w niej drewnem? – zapytała Lauren.
– Jeżeli chce pani rozpalić ogień, polana leżą tuż za domem, pod wiatą. Wystarczy wyjść tylnymi drzwiami.
– Chcę zostać w domu i obejrzeć pozostałe pokoje – szepnęła.
– W takim razie wyjdźmy z kuchni. Proszę otworzyć drzwi na wprost.
Lauren znalazła się w salonie. W półmroku drzemał fortepian. Zapaliła światło i podeszła, by usiąść na taborecie.
– Nie umiem grać.
– To niezwykły instrument, przywieziony z odległego kraju. Jeżeli będzie pani intensywnie myślała o melodii, którą pani lubi, zagrają, musi pani jednak położyć dłonie na klawiaturze.
Lauren skupiła się i usłyszała dźwięki Claire de Lunę z Wertera Masseneta. Miała wrażenie, że gra ktoś tuż obok niej, bo im bardziej pogrążała się w tym marzeniu, tym wyraźniejsza stawała się obecność muzyki. Lauren zajrzała do wszystkich zakątków domu, weszła na piętro, snuła się po pokojach, i stopniowo słowa, które tak szczegółowo przedstawiały ten dom, stworzyły wokół niej prawdziwe życie. Wróciła do jedynego pomieszczenia, którego dotąd nie widziała – do gabinetu. Spojrzała na łóżko i zadrżała. Otworzyła oczy, dom zniknął.
– Chyba go utraciłam – szepnęła.
– To nic, teraz należy do pani, może się pani w nim schronić, kiedy zechce, wystarczy o nim pomyśleć.
– Sama nie zdołam tego zrobić, świat wyobraźni nie otwiera się przede mną tak łatwo.
– Trzeba bardziej sobie zaufać. Uważam, że jak na pierwszy raz, radziła sobie pani całkiem nieźle.
Читать дальше