– Ale nieprzyjemne. – Nie zauważyłem.
– Dla lekarza nieprzyjemne, że pacjent umarł mu w rękach – odpowiedział doktor. A po chwili namysłu zapytał: – No co? Przełożymy punkcję do jutra?
– A jaka jest szansa jutro?
– Taka sama jak dziś.
– No, to niech pan robi dalej – odpowiedziałem, równocześnie kładąc rękę na głowie – nie umrę. Takich jak ja trzeba zabijać-sami nie umierają.
Doktor wziął igłę i teraz wbił w miejsce odległe o dwa centymetry od poprzedniego wkłucia.
Trzymając igłę w skórze wbijał ją jeszcze siedem razy – a ja siedziałem spokojnie i podglądałem, jak wbija igłę, zakłada strzykawkę, ciągnie tłok i… nic nie wyciąga. W oczach wciąż jeszcze widziałem ognie, ale już mniejsze i nie tak często, jak zaraz po oprzytomnieniu.
Po siódmym wbiciu igły, gdy znów nie trafił na komorę, wyjął igły całkowicie, odrzucił ze złością i powiedział: – Wolno nam chorego męczyć, lecz nie wolno zamęczyć. Odkładamy punkcję.
Następnego dnia dopełniono odmę po stronie lewej operacyjnej, więc; dopiero po dwóch dniach znów doktor przypuścił atak na komorę ropną. Tym razem według planu strategicznego. Wszystkie manele potrzebne do punkcji zabrał do rentgena. Stałem za ekranem, a doktor macał, gniótł palcem, zaznaczał ołówkiem, zapalił światło, przypasował igłę, zgasił światło i… wbija igłę. Po chwili zapala światło, zakłada strzykawkę, ciągnie…
– Doktorze, stawiam litra! – wrzasnąłem, gdy zobaczyłem, że ropa wchodzi do strzykawki.
Tego dnia wieczorem przyszła na obchód ordynator – „ciotka”. Gdy podeszła do mojego łóżka, wydała rozkaz: „Usiąść! Podnieść ręce do góry!” Gdy podniosłem w górę swoje piszczele, powiedziała:
– O… jakie to chude.
– No bo człowiek inteligentny nie tyje – odrzekłem poważnie. Już odchodził, lecz zatrzymała się. Popatrzyła roześmianymi oczami i odpowiedziała:
– No tak, grunt to dobre mniemanie o sobie.
– Niech pan zdejmie koszulę, będziemy zdejmować szwy – powiedział; doktor do następnego pacjenta.
Wychyliłem się z łóżka, żeby zobaczyć, jaki jest szew i czy nie ropieje. To pierwsza czynność wszystkich chorych w pokoju, gdy któremu zdejmuje się szwy, bo ropiejący szew to długa i przykra komplikacja.
– O, jak to patrzy – powiedziała doktor przekornie. – A może chciałby pan mi pomóc?
– Dlaczego nie? Widziałem już, jak to się robi, i potrafię podać to, co trzeba.
– . To dlaczego przedwczoraj sobie pan nie pomógł?
– To już tak jest, że fryzjera strzyc musi inny fryzjer, dlatego i mnie musieli inni pomagać.
Po trzech dniach w miejscu ostatniej punkcji zrobił się duży bolący guz, na który dekarz kazał przyłożyć maść. Przy zmianie opatrunków widać było ślad ropy. Doktor chcąc sprawdzić, co to za guz, wbił w niego igłę, lecz nie wyciągnął żadnego płynu: Ponieważ miejsce punktowania zajął guz, więc przy następnej punkcji doktor wkłuwał się wbijając igłę w górną część klatki piersiowej. Po wyciągnięciu ropy doktor przepłukiwał komorę. Teraz też nabrał w strzykawkę płynu, założył na tkwiącą w piersiach igłę, docisnął tłok i… poczułem spływający spod pachy płyn.
– Doktorze, niech pan spojrzy pod pachę- powiedziałem spokojnie.
– O-o-o-o-o! – zdziwił się doktor. – Przetoczka się zrobiła.
– Dziękuję za taką przetoczkę – powiedziałem. -Teraz, według przepowiedni pewnej chorej, należy oczekiwać na zgon.
– To jeszcze nie tak prędko – odpowiedział doktor. – Będzie się pan musiał długo pomęczyć. Dzisiejsza medycyna już nie pozwala tak szybko umrzeć. Często beznadziejne stany stawia się na nogi i żyją jeszcze dużo lat. Więc nie ma pan czego się cieszyć.
– Od czego to się zrobiło? – zapytałem. – Miejscowe zakażenie ropą.
Teraz doktor wziął laseczkę lapisu i zadął ją wkręcać w miejsce, z którego wyciekał płyn. Mimo że paliło to jak ogień, zacisnąłem zęby i nawet nie sapnąłem. Po wyjęciu lapisu zobaczyłem, że mam dziurkę średnicy czterech milimetrów. Po kilku dniach zrobiła się druga dziurka w miejscu, w które doktor wbijał igłę siedem razy. Teraz już byłem wolny od punkcji, w zamian przyszła robota ze zmianą opatrunków na przetokach, z których bez przerwy sączyła się ropa. Opatrunki zmieniałem kilka razy dziennie i już wkrótce porobiły się odparzenia od plastrów.
– Ty się tym nie martwisz? – pytali koledzy.
– Martwić się? Po co – odpowiedziałem jak zawsze. – Czy jak będę się martwił, to mi coś pomoże? Niech się.doktorzy martwią – im za to płacą. Martwienie się to ciężka praca, która nikomu jeszcze nie pomogła, ale niejednemu zaszkodził.
Powoli wracam do zdrowia i gdyby nie przetoka, to… Nic mnie już nie potrafi zmartwić. Nie martwi mnie nawet to, że zostałem zwolniony z pracy, Paragraf 32 b – z powodu choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące. Wiem, że po powrocie z sanatorium będę musiał starać się o pracę i że znalezienie nie będzie łatwe, bo instytucje bronią się przed przyjmowaniem gruźlików. Żeby tylko wypisali z sanatorium przed zakończeniem pobierania zasiłku chorobowego, bo w domu rodzina… Mimo to postanowiłem nie wypisywać się na własne żądanie. Będę siedział tak długo, aż wypiszą mnie sami.
W pokoju naszym leżą rekonwalescenci i kandydaci do operacji. Personel oddziałowy nie ma z nami kłopotu, bo wprowadziliśmy system wzajemnej pomocy, i salową lub pielęgniarkę wzywa się tylko w razie koniecznej potrzeby. Pielęgniarki też są różne. Są dwie, które można nazwać aniołami. Nigdy się nie denerwują, zawsze z miłym uśmiechem spełniają każdą prośbę chorych, a często przychodzą nawet nie proszone, by poprawić łóżko, poduszki lub podać coś, co mogli przecież zrobić koledzy z pokoju.
Jest też jedna „osa”, pielęgniarka, która wyróżnia się beztroską i obojętnością na potrzeby i cierpienia chorych. Obok mojego łóżka położono dwunastoletniego chłopca przywiezionego z sanatorium dla dzieci. Po trzech dniach zrobiono mu odmę chirurgiczną. Chłopak cały dzień trzymał się twardo, nie płakał, nie jęczał. Widziałem, jak tylko co pewien czas zaciskał z bólu zęby. W nocy obudził mnie płacz. To płakał i jęczał Zygmuś – nasz „Karaluch” – jak go nazywali wszyscy z naszego pokoju. Obudzili się i inni.
– Co mu jest? – zastanawialiśmy się wszyscy. – Coś w tym być musi, bo dotychczas przecież trzymał się.
Nocny dyżur miała nasza beztroska pielęgniarka.
Nacisnąłem dzwonek.
– Niech pani poprosi do nas pielęgniarkę – zwróciłem się do salowej, która przyszła zobaczyć, kto i dlaczego dzwoni.
Po chwili przyszła pielęgniarka i pyta, co się stało.
– Z,;Karaluchem” jest niedobrze – odpowiedziałem. – Płacze i jęczy. Niech pani poprosi lekarza dyżurnego.
– Nic mu nie jest, a płacze, bo go boli – odpowiedziała pielęgniarka. – Przecież wczoraj był operowany i musi go boleć.
– A jednak… niech pani poprosi lekarza (w dnie operacyjne oddział chirurgiczny miał swojego lekarza dyżurnego).
– Lekarz dyżurny śpi i nie będę jej budziła z powodu drobiazgu – a jemu nic nie jest, tylko go boli.
– Nie pani jest do stawiania diagnozy, a jeśli zna pani regulamin, to musi pani wiedzieć, że lekarz ma obowiązek przyjść na każde wezwanie chorego, a pani rzeczą jest go o tym powiadomić.
– Pan mnie nie będzie uczył.
Nie dokończyła. Garnczek, którym rzuciłem, rozbił się o ścianę tuż przy niej. Pielęgniarka błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Po pięciu minutach przyszła doktor. Popatrzyła na mnie, następnie dopiero na „Karalucha”. Zmierzyła mu tętno i ciśnienie. Wyszła i po chwili wróciła z pielęgniarką i wózkiem. „Karalucha” zabrały do rentgena i już po kilku minutach rozpoczął się na korytarzu ruch i bieganina. Ściągnięto telefonicznie ordynatora oraz lekarza z naszego oddziału, mieszkającego na terenie sanatorium, i zrobiono „Karaluchowi” specjalny zabieg. Nie wiem, co by było, gdyby z zabiegiem czekano do rana. Nie znam się na tych sprawach. lecz następnego dnia pielęgniarki mówiły, że „Karaluch” bez tej pomocy mógłby do rana nie dożyć.
Читать дальше