Gdy nastał dzień, mężczyzna wygrzebał się z nory i spod plandeki ciężkiej od śniegu. Wstał i się rozejrzał. Przestało padać, a cedry leżały dokoła w kopcach śniegu, do tego połamane konary i kilka stojących pni, odartych z gałęzi, jakby spalonych w szarzejącym krajobrazie. Zaczął się przedzierać przez zaspy, zostawiwszy chłopca pod drzewem, śpiącego niczym zahibernowane zwierzątko. Śnieg sięgał prawie do kolan. Na polu zeschła turzyca niemal znikła z oczu, na drutach ogrodzenia śnieg usypany w ostre nawisy, martwa cisza. Oparł się o palik i kaszlał. Nie za bardzo wiedział, gdzie jest wózek, miał wrażenie, że głupieje, że jego głowa nie funkcjonuje jak należy. Skup się, powiedział. Musisz myśleć. Gdy się odwrócił, żeby wrócić, chłopiec go zawołał.
Musimy iść, rzekł. Nie możemy tu zostać.
Chłopiec patrzył posępnie na szare zaspy.
Chodź.
Zabrnęli do ogrodzenia.
Dokąd idziemy?, spytał chłopiec.
Musimy znaleźć wózek.
Stał, z rękoma wciśniętymi pod pachy.
Chodź, powiedział mężczyzna. Musisz iść ze mną.
Brnęli przez zawiane pola. Leżący śnieg był głęboki i szary. Już przykryła go świeża warstwa popiołu. Zrobił parę kroków, odwrócił się i spojrzał. Chłopiec upadł. Mężczyzna rzucił na ziemię naręcze koców i plandekę, wrócił i podniósł go. Dygoczącego. Dźwignął go i przytulił. Przepraszam, powiedział. Przepraszam.
Długo szukali wózka. Wyciągnął go z zaspy, odkopał plecak, otrzepał go, otworzył i wcisnął jeden koc. Włożył plecak, marynarki i pozostałe koce do wózka, podniósł chłopca, posadził go na górze, rozwiązał mu sznurowadła i zdjął buty. Potem wyjął nóż, pociął jedną marynarkę i owinął chłopcu stopy. Następnie z foliowej plandeki wykroił duże kwadraty, złożył je w warstwę i związał od dołu wokół jego kostek podszewką z rękawów marynarki. Wstał. Chłopiec spojrzał na swoje nogi. Teraz ty, tatusiu, powiedział. Otulił chłopca drugą marynarką, usiadł na plandece w śniegu i owinął swoje stopy. Podniósł się, ogrzał dłonie pod kurtką, po czym zapakował ich buty do plecaka razem z lornetką i ciężarówką chłopca. Otrzepał plandekę, złożył ją i przywiązał z kocami do plecaka, który zarzucił sobie na ramię, i jeszcze raz przejrzał wózek, ale niczego więcej nie było. Idziemy, powiedział. Chłopiec popatrzył ostatni raz na wózek, następnie ruszył za nim na drogę.
Szło im się nawet gorzej, niż sądził. W ciągu godziny pokonali może półtora kilometra. Przystanął i spojrzał na chłopca. Chłopiec też się zatrzymał i czekał.
Myślisz, że umrzemy, prawda?
Nie wiem.
Nie umrzemy.
Dobrze.
Ale ty mi nie wierzysz.
Nie wiem.
Dlaczego myślisz, że umrzemy?
Nie wiem.
Przestań mówić nie wiem.
Dobrze.
Dlaczego myślisz, że umrzemy?
Bo nie mamy nic do jedzenia.
Coś znajdziemy.
Dobrze.
Jak myślisz, ile ludzie mogą wytrzymać bez jedzenia?
Nie wiem.
Ale jak myślisz?
Może kilka dni.
A potem co? Padasz i umierasz?
Tak.
A właśnie, że nie. To trwa bardzo długo. Mamy wodę. A to najważniejsze. Bez wody nie można długo przeżyć.
Dobrze.
Ty mi nie wierzysz.
Nie wiem.
Wpatrywał się w niego. Chłopiec stał z rękami w kieszeniach obszernej prążkowanej marynarki.
Myślisz, że cię okłamuję?
Nie.
Ale myślisz, że mógłbym cię okłamać w sprawie śmierci?
Tak.
No dobrze. Być może i tak. Ale nie umieramy.
Dobrze.
Wpatrywał się w niebo. Zdarzały się dni, kiedy popiołowa zasłona rzedła i teraz drzewa stojące wzdłuż drogi rzucały na śnieg ledwo dostrzegalny cień. Szli dalej. Chłopiec z coraz większym trudem. Zatrzymał się, sprawdził swoje stopy i ponownie zawiązał folię. Gdy śnieg zacznie topnieć, trudno będzie nie przemoczyć nóg. Przystawali często, żeby odpocząć. Nie miał siły, żeby nieść dziecko. Usiedli na plecaku i zjedli garść brudnego śniegu. Po południu śnieg zaczął topnieć. Minęli spalony dom, po którym został tylko ceglany komin na podwórku. Byli w drodze przez cały dzień, jeśli można to nazwać dniem. Jasno zaledwie przez kilka godzin. Pokonali może pięć kilometrów.
Myślał, że warunki na drodze będą tak złe, że nikt nie będzie wędrował, ale się pomylił. Rozłożyli się obozem prawie na szosie i rozpalili duże ognisko, wyciągając ze śniegu wielkie konary i rzucając je na płomienie, w których syczały i kopciły. Nic nie mogli na to poradzić. Tych parę koców, które mieli, nie uchroniło ich od zimna. Próbował nie zasnąć. Zrywał się ze snu i szperał rękoma dokoła w poszukiwaniu rewolweru. Chłopiec był bardzo wychudzony. Mężczyzna patrzył na niego, jak śpi. Pociągła buzia i puste oczy. Osobliwe piękno. Wstał i przytaszczył więcej drewna do ogniska.
Wyszli na szosę i stanęli. Na śniegu były ślady. W5z. W każdym razie jakiś pojazd na kołach. Opony, sądząc po wąskich bieżnikach. Między kołami odciski butów. Ktoś podążał tędy w nocy na południe. A przynajmniej o świcie. Wędrując nocą. Mężczyzna stał i myślał. Przyjrzał się dokładnie śladom. Przeszli w odległości piętnastu metrów od ogniska, ale nawet nie zwolnili kroku, żeby zbadać to miejsce. Popatrzył na drogę z tyłu. Chłopiec go obserwował.
Musimy zejść z szosy.
Dlaczego?
Ktoś nadchodzi.
Źli ludzie?
Tak. Niestety chyba tak.
A może to dobrzy ludzie? Czy to niemożliwe?
Nie odpowiedział. Z przyzwyczajenia zerknął na niebo, ale tam nie było nic do oglądania.
Co zrobimy, tatusiu?
Idziemy.
Nie możemy wrócić do ogniska?
Nie. Chodź. Obawiam się, że mamy mało czasu.
Jestem głodny.
Wiem.
Co zrobimy?
Musimy się gdzieś zadekować. Zejść z szosy.
Zobaczą nasze ślady?
Tak.
Nic nie poradzimy?
Nie wiem.
Będą wiedzieć, kim jesteśmy?
Że co?
Gdy zobaczą nasze ślady. Czy będą wiedzieć, kim jesteśmy?
Spojrzał do tyłu na duże i okrągłe odciski ich własnych stóp na śniegu.
Zorientują się, powiedział.
Przystanął.
Musimy to przemyśleć. Wracajmy do ogniska.
Przyszło mu do głowy, że powinni znaleźć na szosie miejsce, gdzie śnieg całkiem stopniał, ale później pomyślał, że to i tak nic nie da, bo ich ślady nie pojawią się po przeciwnej stronie. Nagarnęli stopami śnieg na ognisko, potem ruszyli między drzewa naokoło i wrócili. Spieszyli się, pozostawiając za sobą labirynt śladów, wreszcie znów skierowali się na północ, nie tracąc szosy z oczu.
Miejsce, które wybrali, znajdowało się po prostu najwyżej, odsłaniając widok na drogę od północy i górując nad trasą, którą wrócili. Rozpostarł plan-dekę na mokrym śniegu i owinął chłopca kocami. Będzie ci zimno, powiedział. Ale może niedługo tu zostaniemy. W ciągu godziny drogą nadciągnę, li dwaj mężczyźni, niemal biegiem. Gdy przeszli, wstał i zaczął ich obserwować. I właśnie wtedy jeden z nich zatrzymał się i spojrzał do tyłu. On zastygł. Był okutany w szary koc, więc niełatwo byłoby go zobaczyć, ale jednak taka możliwość istniała. Pomyślał, że prawdopodobnie wyczuli Woń dymu. Stali i rozmawiali. A potem ruszyli dalej. Usiadł. Wszystko dobrze, powiedział. Musimy przeczekać. Ale już chyba dobrze.
Przez pięć dni nic nie jedli i mało spali – w takim stanie na obrzeżach małego miasta natrafili na okazały niegdyś dom stojący na wzniesieniu ponad drogą. Chłopiec wziął mężczyznę za rękę. Śnieg w większości stopniał na asfalcie i na południowych stronach pól i lasów. Stali. Foliowe ochraniacze na nogach dawno już się poprzecierały, więc mieli mokre i zmarznięte stopy. Dom był wysoki i reprezentacyjny, z białymi doryckimi kolumnami od frontu. Z boku portyk. Żwirowy podjazd, biegnący łukiem przez pole zeschłej trawy. Okna o dziwo nietknięte.
Читать дальше