Patrzył na połacie poruszającej się suchej trawy i na ciemne poskręcane drzewa w rzędach. Na murze kilka nawianych strzępów ubrania, wszystko szare w popiele. Mężczyzna ruszył wzdłuż muru na ostatni przegląd masek i wrócił przełazem do chłopca. Położył mu rękę na ramieniu. No dobrze, powiedział. Idziemy.
W każdym takim przebrzmiałym zdarzeniu zaczął dostrzegać przesłanie, przesłanie i ostrzeżenie – tym właśnie okazała się sceneria upamiętniająca zamordowanych i pożartych. Obudził się rankiem, przekręcił na bok w kocu i gdy spojrzał przez drzewa w stronę, z której nadeszli poprzedniego dnia, zobaczył czterech piechurów ciągnących szosą ramię w ramię. Ubrani najprzeróżniej, ale każdy z czerwoną chustą na szyi. A raczej pomarańczową, ale tylko o ton jaśniejszą od czerwieni. Mężczyzna położył chłopcu rękę na głowie. Ćśś, szepnął.
Co się stało, tatusiu?
Ludzie na drodze. Schyl się. Nie patrz.
Zgasłe ognisko już nie dymiło. Wózek niewidoczny. Wgrzebał się w ziemię i leżał, patrząc przez ramię. Armia człapiących tenisówek. W rękach ponadpółmetrowe rurki owinięte w skórę. Plecione sznury na nadgarstkach. W niektórych rurkach przeciągnięte łańcuchy, zakończone najrozmaitszymi żeleźcami. Przeszli obok, pobrzękując, posuwając się rozchwianym krokiem nakręcanej zabawki. Brodaci, parający oddechem spod masek. Ćśś, powiedział. Ćśśś, Falanga sunąca w następnej kolejności niosła włócznie albo lance przystrojone wstążkami, długie ostrza wykute z resorów samochodowych w jakiejś prymitywnej kuźni w głębi kraju. Przerażony chłopiec leżał z twarzą wciśniętą w przedramiona.
Oddalili się na sześćdziesiąt metrów, wprawiając ziemię w lekkie drżenie. Człapiąc. Za nimi podążały wozy ciągnięte przez niewolników w uprzęży, zapełnione łupami wojennymi, a dalej kobiety, może z tuzin, niektóre w ciąży. Konwój uzupełniali katamici, skąpo ubrani mimo zimna, z obrożami spinającymi szyje, przykuci do siebie jarzmami. Wszyscy powędrowali dalej. Leżeli we dwóch, nasłuchując.
Poszli sobie, tatusiu?
Tak, poszli.
Widziałeś ich?
Tak.
Czy to byli źli ludzie?
Źli.
Dużo ich. Tych złych łudzi.
Tak, dużo. Ale już ich nie ma.
Wstali i otrzepali się, wsłuchując w ciszę w oddali.
Dokąd poszli?
Nie wiem. Są w drodze. To zły znak.
Dlaczego zły?
Po prostu zły. Musimy popatrzyć na mapę.
Wyciągnęli wózek spod gałęzi, następnie mężczyzna postawił go, wrzucił do środka koce i marynarki. Wytoczyli go razem na szosę i stanęli, patrząc w stronę, gdzie wydawało się, że ostatni z hordy łachmaniarzy majaczą jak powidok w zmąconym powietrzu.
Popołudniem znów zaczął padać śnieg. Stanęli i patrzyli na szare płatki przesiewające się przez posępny półmrok. Potem brnęli dalej. Na ciemnej nawierzchni szosy formowała się rzadka breja. Chłopiec coraz bardziej zostawał w tyle, więc mężczyzna przystanął i zaczekał na niego. Trzymaj się przy mnie, powiedział.
Idziesz za szybko.
Będę szedł wolniej.
Ruszyli.
Znowu się nie odzywasz.
Odzywam.
Chcesz się zatrzymać?
Zawsze chcę się zatrzymać.
Musimy być ostrożniejsi. Ja muszę być ostrożniejszy.
Wiem.
Zrobimy sobie postój, dobrze?
Dobrze.
Musimy tylko znaleźć odpowiednie miejsce.
Dobrze.
Opadający śnieg spowił ich kurtyną. Nie mogli dostrzec niczego po bokach drogi. Znowu kaszlał, a chłopiec dygotał – we dwóch obok siebie pod foliową plandeką, pchając wózek przez śnieg. Wreszcie przystanął. Chłopiec trząsł się niepohamowanie.
Musimy zrobić postój, powiedział.
Jest bardzo zimno.
Wiem.
Gdzie jesteśmy?
Gdzie jesteśmy?
No tak.
Nie wiem.
Gdybyśmy mieli umrzeć, to mi powiesz?
Nie wiem. Nie umrzemy.
Zostawili wózek przewrócony na polu turzycy, zawinął marynarki i koce w foliową plandekę i ruszyli. Chwyć się mojej kurtki, powiedział. Nie puszczaj. Przez turzycę dotarli do ogrodzenia, przeszli na drugą stronę, odciągając rękami dla siebie nawzajem drut do dołu. Drut był zimny i trzeszczał na zworach. Ściemniało się szybko. Szli dalej. Wreszcie dobrnęli do cedrowego lasu: drzewa martwe i czarne, ale na tyle gęste, że zatrzymywały padający śnieg. Pod każdym drogocenny krąg czarnej ziemi i ściółki.
Usadowili się pod drzewem, zwalili koce i marynarki na ziemię i zawinął chłopca w jeden koc, po czym zaczął zgarniać martwe igliwie na stos. Nogą oczyścił ze śniegu miejsce, w którym mogli skrzesać ogień bez obawy, że zapali się od niego drzewo, po czym odłamał gałęzie z innych pni na opał i otrzepał je ze śniegu. Gdy przysunął zapalniczkę do treściwej podpałki, ogień buchnął natychmiast, wiedział więc, że nie będzie się długo palił. Spojrzał na chłopca. Muszę iść po więcej drewna, powiedział. Będę w pobliżu, dobrze?
To znaczy gdzie?
Chodzi mi o to, że nie odejdę daleko.
Dobrze.
Napadało piętnaście centymetrów śniegu. Przedzierał się między drzewami, ciągnąc odłamane Gałęzie z miejsc, gdzie sterczały ze śniegu, a gdy zebrał naręcze, wrócił do ogniska, które już przygasło do garstki drżących węgielków. Rzucił gałęzie na ogień i ruszył znowu. Ciężko będzie nadążyć. W lesie ciemniało, a blask ogniska nie sięgał daleko. Jeśli będzie się spieszył, tylko przez to osłabnie. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że chłopiec brnie w śniegu po łydki, zbierając gałęzie i układając je sobie na ręku.
Śnieg padał i nie zamierzał przestać. Przez całą noc mężczyzna budził się, wstawał i dokładał do ognia. Rozwinął plandekę i jeden koniec podparł pod drzewem, żeby odbijała ciepło płomieni. Spojrzał na twarz śpiącego chłopca w pomarańczowym blasku. Zapadłe policzki z czarnymi smugami. Zdławił w sobie gniew. Bezużyteczny. Obawiał się, że chłopiec daleko nie zajdzie. Jeśli nawet przestanie padać, droga będzie ledwo przejezdna. Padający śnieg szemrał w bezruchu, a iskry wznosiły się, bledły i gasły w wiekuistej czerni.
Drzemał, gdy nagle usłyszał trzask w lesie. Potem drugi. Usiadł. Ognisko przygasło do paru rozproszonych płomyków pośród żaru. Nasłuchiwał. Długotrwały trzask łamanych konarów. A potem rumor, Wyciągnął rękę i potrząsnął chłopcem. Obudź się, powiedział. Musimy iść.
Przetarł zaspane oczy wierzchem dłoni. Co się stało? Co się stało, tatusiu?
Chodź. Musimy się zbierać.
Co się stało?
To drzewa. Upadają.
Chłopiec usiadł i rozejrzał się gwałtownie.
Wszystko w porządku, powiedział mężczyzna. Chodź. Trzeba się spieszyć.
Zgarnął posłanie, złożył je i zawinął w plandekę. Spojrzał do góry. Śnieg nawiał mu w oczy. Ogień przygasł do żaru i nie dawał już światła, opał prawie się skończył, a wszędzie dokoła w ciemności upadały drzewa. Chłopiec przywarł do niego. Ruszyli, próbując znaleźć wolne miejsce w mroku, wreszcie opuścił plandekę i po prostu usiedli, naciągnęli na siebie koce i przytulił chłopca. Grzmot przewracających się drzew i basowy huk ładunków śniegu eksplodujących na ziemi wprawiały las w drżenie. Mężczyzna tulił chłopca, mówiąc mu, że wszystko będzie dobrze, że to zaraz się skończy, i po dłuższej chwili tak się stało. Głuchy rumor przebrzmiewał w oddali. Potem jeszcze jeden, samotny, odległy huk. I już nic. No, odezwał się, chyba minęło. Pod jednym z przewróconych drzew wykopał tunel, wygarniając śnieg rękoma, zgrabiałe dłonie trzymając zgięte w rękawach. Wciągnęli tam posłanie i plandekę, a po chwili znowu zasnęli mimo przejmującego zimna.
Читать дальше