Chyba tak.
Żadne chyba. Pytam, czy rozumiesz?
Tak.
Powiedz tak, tatusiu.
Tak, tatusiu.
Spojrzał na niego. Zobaczył tylko przerażenie. Odebrał mu broń. Nie, nie rozumiesz.
Nie wiem, co zrobić. Nie wiem. Gdzie ty będziesz, tatusiu?
Wszystko w porządku.
Nie wiem, co mam zrobić.
Cśśś. Jestem z tobą. Nie zostawię cię.
Obiecujesz?
Tak. Obiecuję. Chciałem uciec. Żeby ich odciągnąć. Ale cię nie zostawię.
Tatusiu?
Cśśś. Leż płasko.
Tak bardzo się boję.
Ćśś.
Leżeli, nasłuchując. Czy będzie go na to stać? Gdy nadejdzie czas. Gdy nadejdzie czas, nie będzie czasu. Czas to teraz. Przeklnij Boga i gin. A jeżeli nie wystrzeli? Musi wystrzelić. A jeżeli jednak nie wystrzeli? Czy stać cię na to, żeby roztrzaskać tę ukochaną głowę kamieniem? Czy jest w tobie istota, o której nic nie wiesz? Czy to możliwe? Weź go w ramiona. O tak. Dusza jest szybka. Przygarnij go do siebie. Pocałuj. Prędko.
Czekał. Mały niklowany rewolwer w dłoni. Zbierało mu się na kaszel. Cały umysł skupił na tym, by go zdusić. Próbował nasłuchiwać, ale niczego nie słyszał. Nie zostawię cię, szepnął. Nigdy cię nie zostawię. Rozumiesz? Leżał w liściach, trzymając dygoczące dziecko. Ściskając rewolwer. Przez długi wieczór aż po nastanie nocy. Zimnej i bezgwiezdnej. Będącej dobrodziejstwem. Zaczynał wierzyć, że może im się uda. Musimy przeczekać, szepnął. Ale zimno. Próbował myśleć, ale umysł miał rozproszony. Był bardzo słaby. Ta cała gadanina o ucieczce. Nie był w stanie uciekać. Gdy dokoła zaległa ciemność, odpiął plecak, wyjął koce, przykrył nimi chłopca, a on wkrótce zasnął.
W nocy usłyszał przeraźliwe wrzaski dochodzące z domu, więc próbował dłońmi zatkać chłopcu uszy. Po chwili krzyki ucichły. Leżał, nasłuchując. Biegnąc do szosy przez kępę trzciny, widział jakąś skrzynkę. Jakby zabawkowy domek dla dzieci. Zrozumiał, że z tego miejsca obserwowali drogę. Leżeli przyczajeni i dzwonili w domu dzwonkiem, żeby sprowadzić swoich towarzyszy. Zapadał w sen i budził się. Co się dzieje? Kroki w liściach. Nie. To wiatr. Nic. Usiadł i spojrzał w kierunku domu, ale widział tylko mrok. Potrząsnął chłopcem. Chodź, powiedział. Musimy iść. Chłopiec milczał, ale mężczyzna wiedział, że się obudził. Ściągnął z niego koce i przypiął je do plecaka. Chodź, szepnął.
Ruszyli przez ciemny las. Gdzieś poza popiołową zasłoną świecił księżyc, więc dostrzegali zarysy drzew. Potykali się jak pijani. Gdy nas znajdą, to nas zabiją, prawda, tatusiu?
Ćśśś. Koniec rozmów.
Ale prawda?
Ćśś. Tak.
Nie miał pojęcia, jaki kierunek obrali; bał się, że zatoczą koło i wrócą do tego domu. Próbował sobie przypomnieć, czy coś o tym wie, czy to tylko bajka. W którą stronę skręcają zagubieni ludzie? Może to zależy od półkuli mózgowej. Albo prawo- lub lewo-ręczności. Wreszcie wyrzucił to wszystko z głowy. Myśl, że można cokolwiek skorygować. Umysł zaczynał go zawodzić. Ze snu budziły się powoli upiory nie widziane od tysięcy lat. To skoryguj. Chłopiec chwiał się na nogach. Potykając się, poprosił bełkotliwie, żeby go nieść, więc mężczyzna wziął go na ręce. Natychmiast zasnął mu na ramieniu. Wiedział, że nie uniesie go daleko.
Obudził się w ciemnym lesie pośród liści, dygocząc gwałtownie. Usiadł i zaczął macać dokoła rękoma w poszukiwaniu chłopca. Przyłożył dłoń do cienkich żeber. Ciepło i ruch. Bijące serce.
Gdy znowu się obudził, rozjaśniło się już na tyle, że było coś widać. Odgarnął koc, wstał i o mało nie upadł. Odzyskał równowagę, a następnie rozejrzał się po szarym lesie. Jak daleko zabrnęli? Wszedł na szczyt wzniesienia, ukucnął i patrzył, jak przybywa dnia. Powściągliwy świt, zimny niewyraźny świat. W oddali coś wyglądającego jak sosnowy las, surowe i czarne. Bezbarwny świat z drutu i krepiny. Wrócił, obudził chłopca i kazał mu usiąść. Głowa opadała mu do przodu. Musimy iść, powiedział. Musimy iść.
Niósł go przez pole, przystawiając dla odpoczynku co pięćdziesiąt odliczonych kroków. Gdy dotarł do sosen, ukląkł, położył chłopca na grysowatej ściółce, okrył kocami, usiadł i patrzył na niego. Wyglądał jak z obozu śmierci. Zagłodzony, wyczerpany, chory ze strachu. Nachylił się i pocałował go, wstał i ruszył na skraj lasu, po czym obszedł teren dokoła, by się upewnić, że są bezpieczni.
Za polami od południowej strony dostrzegł sylwetkę domu i stodoły. Za drzewami zakręt drogi. Długi podjazd porosły uschłą trawą. Uschły bluszcz na kamiennym murze, skrzynka na listy i płot wzdłuż drogi, a dalej uschłe drzewa. Zimno i cicho. Zasnute węglową mgłą. Wrócił i usiadł obok chłopca. To desperacja doprowadziła go do takiej brawury – zdawał sobie sprawę, że drugi raz nie może tego zrobić. Bez względu na wszystko.
Mijały godziny, chłopiec spal. Gdyby się obudził, byłby przerażony. To się zdarzyło już przedtem. Mężczyzna pomyślał, żeby go obudzić, ale wiedział, że wtedy niczego nie będzie pamiętał. Nauczył go leżeć w lesie jak jelonek. Jak długo? W końcu wyjął rewolwer zza paska, położył go obok chłopca pod kocem, wstał i ruszył.
Do stodoły dotarł z górującego nad nią wzniesienia, zatrzymując się raz po raz, żeby się rozglądać i nasłuchiwać. Przedostał się przez resztki starego jabłoniowego sadu, czarne i poskręcane kikuty, uschłą trawę do kolan. Stanął we wrotach sto-: doły i nasłuchiwał. Smugi bladego światła. Ruszył wzdłuż zakurzonych komór. Zatrzymał się na środku klepiska i znów nasłuchiwał. Nic. Zaczął wchodzić po drabinie na strych, jednak był tak osłabiony, że myślał, iż nie dotrze na samą górę. Doszedł na koniec strychu i przez wysokie okno wyjrzał na okolicę, pokawałkowaną ziemię, martwą i szarą, ogrodzenie, drogę.
Na podłodze strychu leżały bele siana; ukucnął, wygrzebał z nich garść ziaren i zaczął żuć. Szorstkie, suche, zakurzone. Ale na pewno miały wartość odżywczą. Wstał, przetoczył dwie bele po podłodze i zrzucił je na klepisko. Pacnęły wśród kłębów kurzu. Wrócił do okna i patrzył na fragment domu widoczny zza rogu stodoły. Potem zszedł po drabinie.
Trawa między stodołą a domem wyglądała na niepodeptaną. Podszedł do ganku. Zardzewiała, odpadająca moskitiera. Dziecięcy rowerek. Drzwi do kuchni były otwarte; ruszył przez ganek i stanął w progu. Tania boazeria ze sklejki wypaczona od wilgoci. Odpadająca od ścian. Czerwony politurowany stół. Wszedł i otworzył lodówkę. Na jednej z półek coś obrośniętego jakby szarym futrem. Zatrzasnął drzwi. Wszędzie śmieci. Z kąta wziął szczotkę i zaczął dźgać trzonkiem dokoła. Wspiął się na blat kuchenny i obmacał zakurzone szczyty szafek. Pułapka na myszy. Paczka czegoś. Zdmuchnął kurz. Napój w proszku o smaku winogronowym. Schował go do kieszeni kurtki.
Sprawdził cały dom pokój po pokoju. Nie znalazł niczego. Łyżka w szufladzie przy łóżku. Włożył ją do kieszeni. Pomyślał, że w szafie mogą być jakieś ubrania albo pościel, ale niczego nie było. Wyszedł i ruszył do garażu. Przejrzał narzędzia. Grabie. Szufla. Na półce słoiki z gwoździami i śrubami. Nożyk do cięcia kartonów. Podniósł go do światła, popatrzył na zardzewiałe ostrze i odłożył go na bok. Po chwili znów wziął do ręki. Z puszki po kawie wyjął śrubokręt i otworzył rączkę. W środku były cztery nie używane ostrza. Wyjął zardzewiałe, położył je na półce, zainstalował nowe i skręcił z powrotem rączkę, następnie wsunął ostrze i schował nożyk do kieszeni. Wziął śrubokręt i też wsadził go do kieszeni.
Читать дальше