Dobrze.
Bardzo ci zimno?
Nie, w porządku.
Chłopiec wyciągnął się i położył głowę na kolanach mężczyzny. Po chwili rzekł: Oni zabiją tych ludzi, prawda?
Tak.
Dlaczego muszą to robić?
Nie wiem.
Zjedzą ich?
Nie wiem.
Zjedzą ich, prawda?
Tak.
A my nie mogliśmy im pomóc, bo nas też by zjedli?
Tak.
To dlatego nie mogliśmy im pomóc?
Tak.
Dobrze.
Szli przez miasta, do których dostępu broniły groźby nabazgrane na billboardach. Billboardy pomalowano warstwami farby, żeby można było na nich pisać, ale spod bieli wyłaniały się niewyraźne palimpsesty reklam nieistniejących już towarów. Usiedli przy drodze i zjedli ostatnie jabłka.
O co chodzi?, spytał mężczyzna.
O nic.
Znajdziemy coś do jedzenia. Zawsze znajdujemy.
Chłopiec nie odpowiedział. Mężczyzna patrzył na niego.
Chodzi o coś innego, tak?
Wszystko dobrze.
Powiedz.
Chłopiec uciekł wzrokiem w kierunku drogi.
Powiedz mi.
Pokręcił głową.
Popatrz na mnie, rzekł mężczyzna.
Obrócił głowę i spojrzał. Wyglądał, jakby płakał.
Powiedz mi.
My nigdy nikogo nie zjemy, prawda?
Nie. Oczywiście, że nie.
Nawet gdybyśmy głodowali?
Przecież właśnie teraz głodujemy.
Powiedziałeś, że nie.
Powiedziałem, że nie umieramy. Nie mówiłem, że nie głodujemy.
Ale nie zjemy?
Nie.
Żeby nie wiem co?
Żeby nie wiem co.
Bo my jesteśmy dobrzy ludzie.
Tak.
I niesiemy ogień.
Tak. I niesiemy ogień.
Dobrze.
W rowie znalazł kawałki krzemienia albo rogowca, ale w końcu łatwiej było potrzeć kombinerkami o lico skały, u której podnóża ułożył na podpałkę mały stos drewna oblanego benzyną. Kolejne dwa dni. A potem trzy. Głodowali. Kraina była splądrowana, złupiona, spustoszona. Ograbiona z najmniejszego okruszka. Noce oślepiająco zimne i grobowo czarne, długo nadchodzący dzień przynoszący straszną ciszę. Jak świt przed bitwą. Woskowożółta skóra chłopca była niemal przezroczysta. Z tymi wielkimi wytrzeszczonymi oczami wyglądał jak obca istota.
Zaczynał myśleć, że śmierć wreszcie ich dopadła i że powinni poszukać jakiegoś miejsca, w którym nikt ich nie znajdzie. Zdarzało się, że siedział i patrzył na śpiącego chłopca i zaczynał szlochać niepohamowanie, lecz nie z powodu śmierci. Nie wiedział, dlaczego płacze, podejrzewał jednak, że przyczyną jest piękno albo dobro. Sprawy, o których już nie potrafił nijak myśleć. Ukucnęli w posępnym lesie i wypili wodę z rowu przesączoną przez szmatę. We śnie ujrzał chłopca, leżącego na płycie w kostnicy i obudził się z przerażeniem. To, co potrafił wytrzymać na jawie, w nocy było ponad jego siły, siedział więc rozbudzony, bojąc się, że sen powróci.
Przeszukiwali zwęglone ruiny domów, do których dawniej nawet by nie weszli. W piwnicy trup pływający w czarnej wodzie pośród śmieci i zardzewiałych przewodów wentylacyjnych. Stanął w salonie, częściowo spalonym i wystawionym na niebo. Wypaczone od wody deski wypadające na podwórko. W biblioteczce namokłe książki. Wziął jedną, otworzył, a potem odstawił na miejsce. Wszystko mokre. Gnijące. W szufladzie znalazł świeczkę. Nie było czym zapalić. Schował ją do kieszeni. Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać.
Na skraju małego miasteczka usiedli w kabinie ciężarówki, żeby odpocząć, i patrzyli zza szyby obmytej przez niedawne deszcze. Lekki nalot popiołu. Wyczerpanie. Przy drodze stała kolejna tablica grożąca śmiercią, litery wyblakłe z upływu lat. O mało się nie uśmiechnął. Potrafisz to przeczytać?, spytał.
Tak.
Nie zwracaj uwagi. Tutaj nikogo nie ma.
Nie żyją?
Chyba tak.
Szkoda, że tego małego chłopca nie ma z nami.
Idziemy.
Kolorowe sny, z których nie chciał się budzić. O rzeczach nie znanych już na tym świecie. Chłód zmuszał go do doglądania ognia. Wspomnienie o niej idącej przez trawnik do domu wczesnym rankiem, w cienkiej różowej sukience opinającej piersi. Pomyślał, że każde przywoływane wspomnienie jest niechybnie aktem przemocy wobec pierwowzoru. Jak zabawa w głuchy telefon na przyjęciu. Wysłuchaj słów i podaj dalej. A zatem bądź wstrzemięźliwy. To, co zmieniasz we wspomnieniach, ma jeszcze swoją realność, znaną lub nie.
Szli ulicami, okutani w brudne koce. Rewolwer trzymał przy biodrze i ściskał chłopca za rękę. Na przeciwległym krańcu miasta natrafili na dom stojący samotnie w polu; zbliżyli się, weszli do środka i przemaszerowali przez pokoje. Natknęli się na własne odbicie w lustrze – prawie uniósł rewolwer. To my, tatusiu, szepnął chłopiec. To my.
Stał w tylnych drzwiach i patrzył na pola, drogę w oddali i posępną krainę rozciągniętą jeszcze dalej. Na patio znajdował się rożen wykonany z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki przeciętej palnikiem wzdłuż i wmontowanej w zespawaną żelazną ramę. Parę uschłych drzew na podwórku. Ogrodzenie. Metalowa szopa na narzędzia. Strząsnął z ramion koc i owinął nim chłopca.
Zaczekaj tutaj.
Chcę z tobą.
Ja tylko idę tam zajrzeć. Posiedź tutaj. Przez cały czas będziesz mnie widział, obiecuję.
Przeszedł przez podwórka i pchnął drzwi na oścież, trzymając rewolwer. Szopa ogrodowa. Brudna podłoga. Metalowe półki, a na nich plastikowe doniczki. Wszystko pokryte popiołem. W kącie narzędzia ogrodnicze. Kosiarka do trawy. Pod oknem drewniana ławka, a obok metalowa szafka. Otworzył ją. Stare katalogi. Paczki nasion. Begonia. Powój. Włożył je do kieszeni. Po co? Na górnej półce stały dwa pojemniki oleju silnikowego; wcisnął rewolwer za pasek, wyciągnął rękę, zdjął oba i postawił na ławce. Były bardzo stare, wykonane z kartonu, z metalowymi zakrętkami. Olej przesączył się przez papier, ale wyglądało na to, że nadal są pełne. Cofnął się i wyjrzał na zewnątrz. Chłopiec siedział na schodkach, zawinięty w koc, i patrzył na niego. Gdy odwrócił się znowu, w kącie obok drzwi zobaczył kanister. Miał pewność, że jest pusty, a jednak gdy trącił go stopą, usłyszał cichy chlupot. Wziął kanister, zaniósł go na ławkę i spróbował odkręcić, lecz nie dał rady. Z kieszeni kurtki wyjął kombinerki, rozwarł szczęki i spróbował ponownie. Pasowały idealnie, więc zdołał odkręcić zakrętkę, położył ją na ławce i powąchał kanister. Cuchnący odór. Wieloletni. Ale to przecież benzyna i będzie się palić. Zakręcił kanister i schował kombinerki do kieszeni. Rozejrzał się w poszukiwaniu mniejszego pojemnika, lecz żadnego nie było. Szkoda, że wyrzucił butelkę. Trzeba jeszcze będzie sprawdzić dom.
Idąc po trawie, poczuł się słabo i musiał przystanąć. Zastanawiał się, czy to skutek wąchania benzyny. Chłopiec go obserwował. Ile dni zostało do śmierci? Dziesięć? Niewiele więcej. Nie potrafił myśleć. Dlaczego się zatrzymał? Obrócił się i popatrzył na trawę. Wrócił. Sprawdził ziemię stopami. Znów się obrócił. A potem poszedł do szopy. Przyniósł szpadel i wbił ostrze w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Metal zagłębił się do połowy i utknął, uderzając głucho o drewno. Mężczyzna zaczął odgarniać ziemię.
Szło mu opornie. Boże, ale był zmęczony. Oparł się na szpadlu. Podniósł głowę i spojrzał na chłopca. Siedział jak przedtem. Znowu zabrał się do kopania. Odpoczywał po każdej kolejnej szufli. Wreszcie odkopał kawał sklejki pokrytej papą dachową. Oczyścił ją szpadlem przy brzegach. Była to klapa o wymiarach niecały metr na dwa. Na jednym końcu znajdował się skobel z kłódką zawiniętą w foliową torebkę. Odpoczywał; trzymając się trzonka szpadla, z czołem wciśniętym w zgięte ramię. Gdy znowu podniósł głowę, zobaczył, że chłopiec stoi zaledwie parę kroków dalej. Był bardzo przestraszony. Nie otwieraj, tatusiu, szepnął.
Читать дальше