Gdy obudził się znowu, śnieg przestał padać, a ziarnisty świt zarysował sylwetkę nagich lasów za mostem, z drzewami czarnymi na tle bieli. Leżał skulony, z rękoma między kolanami. Wstał, rozpalił ogień i postawił puszkę buraków w żarze. Chłopiec, zakutany w ubrania, patrzył na niego z ziemi.
W całym lesie na gałęziach i liściach leżał świeży śnieg, już zszarzały od popiołu. Dotarli do miejsca, w którym zostawili wózek; włożył do niego plecak i wytoczył go na szosę. Żadnych śladów. Stali w całkowitej ciszy, nasłuchując. A potem ruszyli przez szarą breję, chłopiec u jego boku, z rękami w kieszeniach.
Posuwali się naprzód przez cały dzień, chłopiec w milczeniu. Popołudniem breja roztopiła się na szosie, a wieczorem było już sucho. Nie zatrzymali się. Ile kilometrów? Piętnaście, dwadzieścia. Dawniej w trakcie marszu lubili rzucać do celu czterema dużymi stalowymi podkładkami, które znaleźli kiedyś w sklepie z artykułami metalowymi, ale stracili je razem ze wszystkim. Nocą rozłożyli się biwakiem w jarze, rozpalili ognisko przy małym kamiennym urwisku i zjedli ostatnią konserwę. Wieprzowina z fasolą; zachował ją na koniec, bo chłopiec najbardziej to lubił. Patrzyli jak bulgocze powoli na węglach, a potem wziął puszkę kombinerkami i zjedli w milczeniu. Wypłukał pustą puszkę wodą i podał chłopcu, by wypił. Na tym koniec. Powinienem być bardziej ostrożny, powiedział.
Chłopiec milczał.
Rozmawiaj ze mną.
Dobrze.
Chciałeś wiedzieć, jak wyglądają źli ludzie. Teraz już wiesz. To może się powtórzyć. Moją rolą jest troszczyć się o ciebie. Bóg mnie do tego powołał. Zabiję każdego, kto cię dotknie. Rozumiesz?
Tak.
Siedział, zawinięty w koc. Po chwili podniósł wzrok. A my cały czas jesteśmy dobrymi ludźmi?, spytał.
Tak. Jesteśmy dobrymi ludźmi.
I zawsze tak będzie?
Tak. Zawsze tak będzie.
Dobrze.
Rano wyszli z jaru na szosę. Z kawałka przydrożnej trzciny wystrugał chłopcu piszczałkę i teraz wyjął ją z kieszeni i mu dał. Chłopiec wziął ją bez słowa. Po chwili został w tyle i zaczął dmuchać. Bezkształtna muzyka dla nadchodzących czasów. Albo ostatnia muzyka na ziemi przywołana z popiołów zagłady. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na chłopca. Był pochłonięty grą. Pomyślał, że wygląda jak odmieniec z baśni ogłaszający po okolicy nadejście wędrownego teatru, nieświadomy, że aktorów podążających za jego plecami porwały wilki.
Siedział po turecku w liściach na górskiej grani i obserwował przez lornetkę dolinę leżącą poniżej. Nieruchomy lany kształt rzeki. Ciemne ceglane kominy fabryki. Dachy pokryte łupkiem. Stara drewniana wieża ciśnień spięta żelaznymi obręczami. Żadnego dymu, żadnych oznak życia. Opuścił lornetkę i patrzył dalej.
Co zobaczyłeś?, spytał chłopiec.
Nic.
Podał mu lornetkę.
Chłopiec zarzucił sobie pasek na szyję, przyłożył szkła do oczu i wyregulował ostrość. Wszystko dokoła nieruchome.
Widzę dym, powiedział.
Gdzie?
Za tamtymi budynkami.
Jakimi budynkami?
Chłopiec oddał mu lornetkę. Poprawił ostrość. Leciutka smużka dymu. Faktycznie, rzekł. Widzę.
Co zrobimy, tatusiu?
Powinniśmy chyba to sprawdzić. Tylko musimy uważać. Jeśli to komuna, będą mieli barykady. Ale może to po prostu uchodźcy.
Tacy jak my?
Tak. Tacy jak my.
A jeśli to źli ludzie?
Musimy zaryzykować. Musimy znaleźć coś do jedzenia.
Zostawili wózek w lesie, przecięli torowisko i zeszli stromym nasypem wśród obumarłego czarnego bluszczu. W garści ściskał rewolwer. Trzymaj się blisko mnie, powiedział. Chłopiec usłuchał. Szli ulicami jak saperzy. Skokami, przecznica za przecznicą. W powietrzu słaba woń dymu. Ukryli się w sklepie i obserwowali ulicę, ale nic się nie poruszało. Przeszukali śmieci i gruz. Wyciągnięte szuflady na podłodze, papier i napuchłe pudła kartonowe. Niczego nie znaleźli. Wszystkie sklepy splądrowano wiele lat temu, okna w większości bez szyb. Wewnątrz było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć. Weszli po karbowanych schodach ruchomych, chłopiec uczepiony jego ręki. Na wieszaku wisiało kilka zakurzonych garniturów. Szukali butów, ale nie było. Znowu przetrząsnęli śmiecie, lecz nie znaleźli niczego zdatnego do użytku. Kiedy wrócili, zsunął marynarki od garniturów z wieszaka, potrząsnął nimi i przerzucił sobie przez rękę. Idziemy, powiedział.
Myślał, że coś na pewno przeoczono, ale niczego nie znaleźli. W supermarkecie spożywczym nogami przetrząsnęli śmiecie między regałami. Stare opakowania, papiery i wszechobecny popiół. Przejrzał półki w poszukiwaniu witamin. Otworzył drzwi dużej chłodni, ale szybko je zatrzasnął, bo ze środka buchnął kwaśny trupi odór. Stanęli na ulicy. Spojrzał na szare niebo. Rozrzedzony pióropusz ich oddechów. Chłopiec był wyczerpany. Wziął go za rękę. Musimy szukać dalej, powiedział. Musimy szukać.
W domach na skraju miasta ocalało niewiele więcej Weszli od tyłu schodkami do kuchni i zaczęli przetrząsać szafki. Wszystkie drzwiczki były otwarte. Puszka proszku do pieczenia. Stał i patrzył na nią. W jadalni przejrzeli szuflady kredensu. Ruszyli do salonu. Zwoje odklejonej tapety na podłodze niczym starożytne teksty. Zostawił chłopca, siedzącego z garniturami na schodkach, a sam poszedł na górę.
Wszystko cuchnęło wilgocią i zgnilizną. W pierwszej sypialni wyschnięty trup okryty po szyję kocem. Resztki zgniłych włosów na poduszce. Chwycił za kraj koca i ściągnął go z łóżka, wytrzepał i zwinął pod pachą. Przeszukał biurka i szafki. Letnia sukienka na drucianym wieszaku. Poza tym nic. Wrócił na dół. Zmierzchało się. Wziął chłopca za rękę i wyszli frontowymi drzwiami na ulicę.
Na szczycie wzgórza odwrócił się i zapatrzył na miasto. Ciemność szybko nadchodziła. Ciemność i zimno. Zarzucił chłopcu na ramiona dwie marynarki, które wchłonęły go z całym ubiorem.
Tatusiu, mi się chce jeść.
Wiem.
Odnajdziemy nasze rzeczy?
Tak. Wiem, gdzie są.
A jak ktoś inny znajdzie?
Nie znajdzie.
Mam nadzieję, że nie.
Nie. Chodź, idziemy.
Co to?
Co? Nic nie słyszałem.
Posłuchaj.
Nic nie słyszę.
Nasłuchiwali. Po chwili z oddali dobiegło szczekanie psa. Odwrócił się i spojrzał na ciemniejące miasto. Pies, powiedział.
Pies?
Tak.
Skąd pies?
Nie wiem.
Chyba go nie zabijemy, tatusiu?
Nie. Nie zabijemy go.
Spojrzał na chłopca. Dygotał w marynarkach. Nachylił się i pocałował go w chropawe czoło. Nie zrobimy psu nic złego, powiedział. Obiecuję.
Spali w samochodzie zaparkowanym pod wiaduktem, przykryci stertą marynarek i kocem. Cisza i ciemność, w której dostrzegał przebłyski światła, pojawiające się sporadycznie na tle nocy. Na górnych piętrach budynków całkowity mrok. Trzeba by tam wnosić wodę. I można zostać wykurzonym dymem. Co oni jedzą? Bóg jeden wie. Siedzieli okutani w marynarki, patrząc przez okno. Kto to, tatusiu?
Nie wiem.
Obudził się w nocy i nasłuchiwał. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajdują. Uśmiechnął się na tę myśl. Gdzie my jesteśmy?, spytał.
Co się stało, tatusiu?
Nic. Wszystko dobrze. Śpij.
Wszystko będzie dobrze, prawda?
Tak.
Nic złego nam się nie stanie?
Nic.
Bo my niesiemy ogień.
Tak. Bo my niesiemy ogień.
Rano rozpadał się zimny deszcz. Nawet pod wiaduktem zacinał w samochód i tańczył na drodze. Siedzieli i patrzyli przez strugi wody na szybie. Deszcz zelżał dopiero, gdy minęła spora część dnia. Zostawili marynarki i koc na podłodze przed tylnymi siedzeniami i wyszli na drogę, by przeszukać kolejne domy. W mokrym powietrzu woń dymu. Nie usłyszeli więcej szczekania.
Читать дальше