Znaleźli kilka przyborów i trochę ubrań. Bluzę. Foliową płachtę, którą mogli wykorzystać jako plandekę. Miał pewność, że są obserwowani, ale nikogo nie widział. W spiżarni był worek mąki kukurydzianej, do którego dawno temu dobrały się szczury. Przesiał mąkę przez moskitierę okienną, zebrał garść wyschniętych gówien i rozpalił ogień na betonowym ganku, z mąki ulepili ciasteczka i upiekli je na kawałku blachy. A potem zjedli powoli jedno po drugim. Kilka, które zostały, zawinął w papier i schował do plecaka.
Chłopiec siedział na schodkach, gdy nagie zobaczył jakiś ruch na tyłach domu po drugiej stronie ulicy. Patrzyła na niego czyjaś twarz. Chłopiec, mniej więcej w jego wieku, okutany w wielgachne wełniane palto z podwiniętymi rękawami. Wstał i pobiegł przez ulicę na podjazd. Nikogo. Spojrzał na dom, a potem popędził przez porosłe suchymi chwastami podwórko nad wyschnięty czarny strumyk. Wracaj, krzyknął. Nic ci nie zrobię. Stał i płakał, kiedy ojciec nadbiegł z naprzeciwka i chwycił go za ramię.
Co ty wyprawiasz?, syknął. Co ty wyprawiasz?
Tam jest mały chłopiec, tatusiu. Mały chłopiec.
Nie ma żadnego chłopca. Co ty wyprawiasz?
Jest, jest. Widziałem go.
Kazałem ci czekać. Co ci mówiłem? Musimy iść. Chodź.
Chciałem go tylko zobaczyć. Chcę go tylko zobaczyć.
Wziął go za ramię i zaprowadził przez podwórko. Chłopiec płakał i oglądał się za siebie. Chodź, powiedział mężczyzna. Musimy iść.
Chcę go zobaczyć.
Tam nikogo nie ma. Chcesz umrzeć? Czy tego chcesz?
Nic mnie to nie obchodzi, odparł chłopiec, łkając. Nic mnie to nie obchodzi.
Mężczyzna przystanął. Ukucnął i przytulił go. Przepraszam, powiedział. Ale nie mów tak. Nie wolno ci tak mówić.
Mokrymi ulicami dotarli do wiaduktu, zabrali marynarki i koc z samochodu, weszli na nasyp kolejowy, przecięli torowisko, po czym zagłębili się w las, odnaleźli wózek i ruszyli na szosę.
A jak tym małym chłopcem nikt się nie opiekuje?, spytał. A jak on nie ma tatusia?
Tam są ludzie, odparł mężczyzna. Tylko się ukryli.
Wepchnął wózek na szosę i stanął. W mokrym popiele zobaczył ślady kół ciężarówki, niewyraźne i rozmyte, ale obecne. Wydawało mu się, że czuje odór tych ludzi. Chłopiec pociągnął go za połę kurtki. Tatusiu.
Co?
Martwię się o tego małego chłopca.
Wiem. Ale nic mu nie będzie.
Powinniśmy pójść po niego. Możemy pójść po niego i zabrać go ze sobą. Możemy zabrać jego i psa. Pies mógłby nam upolować coś do jedzenia.
Nie możemy.
Ja bym się z nim podzielił moim jedzeniem.
Przestań. Nie możemy tego zrobić.
Znowu się rozpłakał. Co będzie z tym chłopcem, co z nim będzie?, szlochał.
Usiedli o zmierzchu na skrzyżowaniu i rozłożyli na szosie kawałki mapy, żeby się zorientować w terenie. Przytknął palec. Jesteśmy tu, powiedział. Dokładnie tutaj. Chłopiec nie chciał spojrzeć. Mężczyzna siedział wpatrzony w plątaninę czarnych i czerwonych tras, z palcem utkwionym na przecięciu szos, w miejscu, gdzie chyba się znajdowali. Jakby widział ich małe pełzające jaźnie. Możemy wrócić, powiedział cicho chłopiec. To niedaleko. Jeszcze nie jest za późno.
Biwakowali w zagajniku niedaleko drogi. Nie znaleźli ustronnego miejsca, w którym mogliby rozpalić ognisko niewidoczne z oddali, więc obyli się bez ognia. Zjedli po dwa ciastka z mąki kukurydzianej i zasnęli w objęciach na ziemi, przykryci marynarkami i kocami. Tulił dziecko i po chwili przestało dygotać, potem sam zasnął.
Pies, którego pamięta, szedł za nami przez dwa dni. Próbowałem go przywołać, ale nie chciał się zbliżyć. Zrobiłem pętlę z drutu, żeby go schwytać. W rewolwerze były trzy kule, Ani jednej w zapasie. Odeszła drogą. Chłopiec patrzył za nią, a potem spojrzał na mnie, później na psa i rozpłakał się i zaczął błagać, byśmy go oszczędzili, więc obiecałem, że nie zrobię mu nic złego. Psi szkielet pokryty napiętą skórą. Nazajutrz już go nie było. To tego psa pamięta. Nie pamięta żadnych małych chłopców.
W kieszeni miał zawiniętą w szmatkę garść suszonych rodzynek – w południe usiedli na suchej trawie przy drodze i zjedli wszystkie. Chłopiec spojrzał na niego. Nic więcej nie mamy, prawda?
Nie.
Czy teraz umrzemy?
Nie.
A co zrobimy?
Napijemy się wody. A potem pójdziemy dalej drogą.
Dobrze.
Wieczorem wałęsali się po polu, próbując znaleźć miejsce, w którym mogliby rozpalić niewidoczne z dala ognisko. Ciągnęli za sobą wózek po ziemi. Tak mało perspektyw w tym kraju. Jutro znajdą coś do jedzenia. Noc dopadła ich na błotnistej drodze. Weszli na pole po drugiej stronie i poczłapali w kierunku odległej kępy drzew, wyraziście zarysowanych i czarnych na tle resztek widzialnego świata. Gdy tam dotarli, była już ciemna noc. Trzymając chłopca za rękę, stopami zsunął gałęzie i chrust w stos i rozpalił ogień. Drewno było mokre, więc nożem zdarł martwą korę i ułożył patyki dokoła płomieni, by podeschły. Potem rozpostarł na ziemi foliową plandekę, wyciągnął z wózka koce i marynarki, zdjął sobie i chłopcu mokre, ubłocone buty, po czym usiedli w milczeniu, wyciągając ręce do ognia. Chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Znał już to uczucie, kryjące się za odrętwieniem i tępą rozpaczą. Świat kurczący się do surowego rdzenia rozczłonkowywanych bytów. Nazwy śladem przedmiotów odchodzące z wolna w niepamięć. Kolory. Nazwy ptaków. Jedzenie. I w końcu to, co kiedyś człowiek uważał za prawdę. Kruchsze, niżby można sądzić. Jak wiele już przepadło? Święty idiom odarty z desygnatów, a więc z własnej realności. Ubywa go, jakby był czymś usiłującym zachować ciepło. Z czasem zamigocze po raz ostatni i zgaśnie na zawsze.
Zmęczeni, przespali całą noc, a rankiem na ziemi czerniło się wypalone ognisko. Wciągnął ubłocone buty i poszedł po drewno, chuchając w stulone dłonie. Ale zimno. Może to już listopad. Może jeszcze później. Rozpalił ogień i ruszył na skraj kępy, stanął i patrzył na okolicę. Martwe pola. W oddali stodoła.
Posuwali się piaszczystą drogą na wzgórze, gdzie kiedyś stal dom. Spłonął dawno temu. Sylwetka zardzewiałego paleniska w piwnicy wypełnionej czarną wodą. Arkusze zwęglonej blachy dachowej pogięte na polu, zerwane przez wiatr. W stodole wygarnęli z zakurzonego dna zardzewiałego zbiornika parę garści jakiegoś ziarna, którego nie rozpoznał. Zjedli razem z kurzem. A potem ruszyli polami w kierunku drogi.
Szli wzdłuż muru obok resztek sadu. Drzewa w uporządkowanych rzędach pokrzywione i czarne, gruba warstwa konarów na ziemi. Stanął i popatrzył na pola. Od wschodu wiatr. Miałki popiół posuwający się falami. Zastyga, rusza. Widział to wszystko już nieraz. Plamy zakrzepłej krwi na trawiastym ściernisku i sploty szarych trzewi w miejscach, gdzie dowleczono i oprawiono pomordowanych. Po drugiej stronie muru ciągnął się fryz ludzkich głów, o upodobnionych twarzach, wysuszonych i zdeformowanych, rozciągniętych grymasem, z zapadłymi oczami. W sparciałych uszach złote kolczyki, na czaszkach przerzedzone, zmierzwione włosy wijące się na wietrze. Zęby w zębodołach jak odlewy dentystyczne, prymitywne tatuaże naniesione jakimś domowej roboty barwnikiem z urzetu, wyblakłe od zaćmionego słońca. Pająki, miecze, tarcze strzelnicze. Smok. Hasła runiczne, creda najeżone błędami ortograficznymi. Pradawne motywy wydziergane na brzegach starych blizn. Głowy, których nie roztrzaskano na miazgę, odarte ze skóry, a ogołocone czaszki pomalowane i podpisane na czołach gryzmołami, na jednym białym czerepie starannie pociągnięte tuszem ślady po wszytej płytce niczym instrukcja montażu. Spojrzał za siebie. Chłopiec stał przy wózku na wietrze.
Читать дальше