– Kwitnie – powtórzyła. – Dla drzew nastała już wiosna. Wszystko inne nic ich nie obchodzi.
– Tak – odparł Graeber. – One nas uczą. Ciągle nas uczą. Dziś po południu była to lipa, teraz to kwitnące drzewo. Rosną i wypuszczają liście i kwiaty; nawet złamane, rozwijają się nadal, jeżeli choć kawałek korzenia tkwi jeszcze w ziemi. Bezustannie nas uczą, nie skarżą się i nie litują nad sobą.
Elżbieta powróciła wolnym krokiem. Skóra jej połyskiwała w przedziwnym, bezcieniowym blasku, a twarz wydawała się przez chwilę zaczarowana, jakby sama stanowiła część tajemnicy rozkwitających pąków, zniszczenia i niewzruszonego, wiecznego rozwoju. Potem wyszła ze światła jak z kręgu reflektora i znów stanęła w cieniu obok niego, ciepła, oddychająca i żywa. Przyciągnął ją do siebie na dół i nagle drzewo stało się ogromne, sięgające konarami ku krwawemu niebu, a kwiecie bliskie; zdawało mu się, że to lipa, a potem, że to ziemia, która się unosi, staje się glebą i niebem, i Elżbietą; posiadł ją, a ona mu się nie opierała.
W izbie czterdziestej ósmej panowało poruszenie. Jajowaty łeb i dwaj inni karciarze stali w pełnym rynsztunku, gotowi do wymarszu. Uznano ich za zdolnych do służby i teraz wyruszali z transportem na front.
Jajowaty łeb był blady. Wpatrywał się w Reutera.
– Ty dekowniku z tą twoją przeklętą nogą! Zostajesz tutaj, a ja, ojciec rodziny, muszę iść na front!
Reuter nie odpowiedział. Feldmann uniósł się na łóżku.
– Stul pysk! Nie dlatego idziesz, że on tu zostaje. Wzięli cię, bo jesteś zdolny do służby. Gdyby on był zdolny do służby i musiał iść, ciebie by to mimo wszystko nie ominęło, rozumiesz? A więc nie gadaj głupstw!
– Mówię, co mi się podoba! – wrzasnął tamten rozwścieczony. – Muszę iść i mówię, co mi się podoba! Wy zostajecie tutaj! Wylegujecie się, żrecie i śpicie, a my musimy iść! Ja, ojciec rodziny! A ten tłusty dekownik chleje wódę, żeby mu się jego przeklęta noga nie goiła!
– A ty byś tego nie robił, gdybyś mógł? – spytał Reuter.
– Ja? Ja nie! Nigdy się nie dekowałem!
– No, to wszystko w porządku. Po co tyle krzyczysz?
– Co? – zdumiał się jajowaty łeb.
– Dumny jesteś, że się nigdy nie dekowałeś. A więc nadal bądź z tego dumny i nie krzycz.
– Co? Ach, ty przeklęty krętaczu! To jedyne, co potrafisz, ty wieprzu! Przekręcać czyjeś słowa! Ale jeszcze cię złapią! Złapią cię, choćbym sam miał na ciebie donieść!
– Nie grzesz – odezwał się jeden z dwóch pozostałych karciarzy, których również uznano za zdolnych do służby. – Chodź, musimy iść; rusz się!
– Ja nie grzeszę! Oni grzeszą! To skandal, żebym ja, ojciec rodziny, musiał iść na front za tego moczymordę i obżartucha! Domagam się tylko sprawiedliwości…
– Ach, człowieku, sprawiedliwość! Gdzie ją znajdziesz w wojsku? Chodź, musimy już iść! On na nikogo nie doniesie, tylko tak gada. Bywajcie zdrowi, koledzy! Wszystkiego dobrego! Trzymajcie się!
Obaj karciarze pociągnęli za sobą rozwścieczonego towarzysza. Ten raz jeszcze obejrzał się od drzwi, blady i zlany potem, i chciał coś zawołać, oni wypchnęli go na korytarz.
– Co za oferma – powiedział Feldmann. – Urządza przedstawienie jak w teatrze! Pamiętacie, jak rozdziawiał gębę, że ja przesypiam swój urlop?
– Przegrał! – odezwał się nagle Rummel, który dotychczas obojętnie siedział przy stole. – Sporo przegrał! Dwadzieścia trzy marki! To nie drobiazg! Powinienem mu je oddać.
– Możesz to zrobić. Transport jeszcze nie odszedł.
– Co?
– Stoją na dole. Zejdź i oddaj mu, jeśli cię gryzie sumienie.
Rummel wstał i wyszedł.
– Jeszcze jeden wariat! – powiedział Feldmann. – Co tamten zrobi z tą forsą na froncie?
– Będzie ją mógł przegrać po raz drugi.
Graeber podszedł do okna i wyjrzał. Na dole zbierał się transport.
– Szczeniaki i stare dziady – powiedział Reuter. – Od czasu Stalingradu biorą wszystkich.
– Tak.
Transport formował się.
– Co się stało Rummlowi? – spytał zdziwiony Feldmann. – Naraz przemówił!
– Zaczął mówić, gdy spałeś.
Feldmann, w samej koszuli, podszedł do okna.
– Tam stoi jajowaty łeb. Teraz sam się przekona, czy to wszystko jedno – spać tutaj i śnić o froncie, czy być na froncie i śnić o ojczyźnie.
– Wkrótce wszyscy się o tym przekonamy – oświadczył Reuter. – Lekarz sztabowy zapowiedział mi, że następnym razem mnie również uzna za zdolnego do służby. Bohater z niego, uważa, że prawdziwemu Niemcowi nie potrzebne są nogi do ucieczki. Walczyć można i na siedząco.
Z dołu dobiegły słowa komendy. Transport wymaszerowywał. Graeber widział go jak przez pomniejszające szkło. Oddalający się żołnierze podobni byli do żywych lalek z dziecinnymi karabinkami.
– Biedny ten jajowaty łeb – powiedział Reuter. – Nie na mnie był wściekły, tylko na swoją żonę. Boi się, że teraz zacznie go zdradzać. A poza tym jest wściekły, ponieważ ona otrzyma jego dodatek rodzinny. Podejrzewa, że za te pieniądze będzie się, bawić ze swoim kochankiem.
– Dodatek rodzinny? Istnieje coś takiego? – spytał Graeber.
– Ależ, chłopie, z księżyca spadłeś? – Feldmann potrząsnął głową. – Żona dostaje dwie stówy miesięcznie. To kupa forsy. Z tego powodu niejeden już się ożenił. Dlaczego miałoby się państwu coś darować?
Reuter odwrócił głowę od okna.
– Był tutaj twój przyjaciel Binding i pytał o ciebie – powiedział do Graebera.
– Czego chciał? Zostawił jakąś wiadomość?
– Urządza małą uroczystość u siebie w domu. Prosił, żebyś także przyszedł.
– Nic poza tym?
– To wszystko.
Wszedł Rummel.
– Spotkałeś go jeszcze? – spytał Feldmann.
Rummel skinął głową. Twarz mu drgała.
– On przynajmniej ma jeszcze żonę – parsknął nagle. – Ale iść na front nie mając nikogo…
Odwrócił się gwałtownie i rzucił na łóżko. Wszyscy udawali, że nie zwracają na to uwagi.
– Szkoda, że jajowaty łeb tego nie doczekał! – szepnął Feldmann. – Założył się o grubszą forsę, że Rummel załamie się dzisiaj.
– Zostaw go w spokoju – powiedział Reuter gniewnie. – Kto wie, kiedy ty sam się załamiesz? Nikt nie jest pewny. Nawet i taki lunatyk jak ty. – Zwrócił się do Graebera. – Ile ci jeszcze pozostało?
– Jedenaście dni.
– Jedenaście dni! To dość dużo.
– Wczoraj było jeszcze dużo – odparł Graeber. – A dzisiaj to już cholernie mało.
– Nie ma nikogo – powiedziała Elżbieta. – Ani pani Lieser, ani jej dziecka. Całe mieszkanie należy do nas.
– Chwała Bogu! Zamordowałbym tę babę, gdyby dziś wieczorem powiedziała choćby jedno słówko. Miałaś z nią wczoraj awanturę?
– Uważa mnie za prostytutkę.
– Dlaczego? Przecież wczoraj wieczorem byliśmy w domu zaledwie godzinę.
– To jeszcze za przedwczoraj. Przedwczoraj spędziliśmy tutaj cały wieczór.
– Ale zasłoniliśmy dziurkę od klucza, a patefon grał bez przerwy. Skąd jej to przyszło do głowy?
– Tak, skąd – powiedziała Elżbieta i obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
Graebera oblał nagły żar. “Gdzie ja miałem oczy pierwszego wieczoru?" – pomyślał.
– Co się stało z tym szatanem? – spytał.
– Poszła z dzieckiem na wieś zbierać datki na jakąś tam pomoc – zimową czy letnią. Wróci dopiero jutro w nocy. Dzisiejszy wieczór i cały jutrzejszy dzień należą do nas.
Читать дальше