– Nie patrz tam – powiedział Graeber. – To się wszędzie może zdarzyć. To nie ma nic wspólnego z nalotem. Ale ty nie powinnaś zostawać w mieście. Zawiozę cię na wieś; wsi nie bombardują. Znam taką. Haste. Znam też tamtejszych ludzi. Na pewno cię przyjmą. Możemy u nich zamieszkać. Tam będzie bezpiecznie.
– Nosze – powiedział klęczący mężczyzna. – Czy w hotelu nie ma noszy?
– Sądzę, że tak, panie… panie…
Starszy kelner nie mógł rozpoznać rangi. Kurtka mundurowa klęczącego leżała wraz z innymi rzeczami na ziemi, obok kobiety; teraz był on tylko mężczyzną w szelkach, z kordem u boku i rozkazującym głosem.
– Proszę mi wybaczyć, że mówiłem o rachunkach – powiedział Fritz – ale nie wiedziałem, że ktoś jest ranny.
– Jazda! Niech pan przyniesie nosze! Albo chwileczkę, pójdę z panem. Jak jest na ulicy? Można przejść?
– Tak.
Mężczyzna podniósł się, nałożył kurtkę i nagle stał się majorem. Światło zniknęło, a wraz z nim jak gdyby zniknął promyk nadziei. Kobieta na ziemi jęczała.
– Wanda – rozległ się czyjś zatroskany głos. – Wanda, co my teraz zrobimy? Wanda?
– Możemy wyjść – oświadczył ktoś.
– Nie było jeszcze odwołania alarmu – odparł mentorski głos.
– Do diabła z pańskim odwołaniem! Gdzie jest światło? Światło!
– Nie, nie… nie trzeba światła! – krzyczała kobieta. – Nie trzeba światła…
– Potrzebny tu lekarz… morfina…
– Wanda – odezwał się wzburzony głos – co powiemy Eberhardtowi? Co…
Światło pojawiło się znowu. Tym razem była to lampa naftowa. Trzymał ją major. Dwaj kelnerzy we frakach nieśli za nim nosze.
– Telefon nie funkcjonuje – powiedział major. – Linia zerwana. Chodźcie tutaj z noszami. – Postawił lampę na ziemi.
– Wanda! – odezwał się znów mężczyzna. – Wanda!
– Na bok! – rozkazał major. – Później. – Ukląkł obok kobiety i po chwili podniósł się. – Tak, to na razie wszystko. Wkrótce pani zaśnie. Miałem przy sobie zastrzyk na wszelki wypadek. Ostrożnie! Ostrożnie kłaść na nosze! Musimy zaczekać na ulicy, aż znajdziemy jakiś ambulans. Jeśli w ogóle znajdziemy…
– Tak jest, panie majorze – odparł służbiście starszy kelner.
Nosze zakołysały się przy wynoszeniu. Czarna, poparzona i pozbawiona włosów głowa chwiała się na nich tam i z powrotem. Ciało przykryto obrusem.
– Umarła? – spytała Elżbieta.
– Nie – odparł Graeber. – Wyliże się z tego. Włosy znów odrosną.
– A twarz?
– Oczy nie były uszkodzone. Wszystko się zagoi. Widziałem już wielu poparzonych. To nie jest szczególnie groźny wypadek.
– Jak to się stało?
– Suknia jej zajęła się ogniem. Zbyt blisko podeszła do zapałek. To wszystko. Schron jest dobry. Wytrzymał ciężkie bezpośrednie uderzenie.
Graeber podniósł krzesło, które ustawił nad głową Elżbiety. Nadepnął przy tym na skorupy butelek i spostrzegł, że drzwi prowadzące do piwnicy z winami są wyłamane. Część półek zwisała, butelki były potłuczone i porozrzucane, a wino płynęło po ziemi jak ciemny olej.
– Chwileczkę – powiedział do Elżbiety i wziął swój płaszcz. Wszedł do piwnicy i zaraz wrócił. – Tak, teraz możemy iść.
Na ulicy stały nosze z leżącą na nich kobietą. Dwaj kelnerzy gwizdali na palcach przywołując samochód.
– Co teraz powie Eberhardt? – pytał znów mężczyzna wzburzonym głosem. – Mój Boże, co za przeklęty pech! Jak mu to wytłumaczymy?…
“Eberhardt to chyba mąż" – pomyślał Graeber i zagadnął jednego z gwiżdżących:
– Gdzie jest kelner z winiarni?
– Który? Otto czy Karol?
– Mały, stary, wygląda jak bocian.
– Otto. Nie żyje. Winiarnia się zawaliła. Żyrandol spadł mu na głowę. Otto nie żyje, proszę pana.
Graeber milczał przez chwilę.
– Jestem mu winien za butelkę wina – powiedział wreszcie.
Kelner otarł czoło.
– Może pan mnie zapłacić. Co to było?
– Butelka Johannisberger Kahlenberg.
– Wytrawne?
– Nie.
Kelner wyjął cennik z kieszeni, pstryknął latarką i pokazał go Graeberowi.
– Cztery marki, proszę pana. Łącznie z procentem cztery czterdzieści.
Graeber wręczył mu pieniądze. Kelner schował je do kieszeni. Graeber był przekonany, że ich nie odda.
– Chodźmy – powiedział do Elżbiety.
Wyszukali przejście między ruinami. Paliło się w dzielnicy południowej. Niebo było szare i czerwone, wiatr gnał duszące kłęby dymu.
– Musimy sprawdzić, Elżbieto, czy twoje mieszkanie jeszcze istnieje.
Potrząsnęła głową.
– Na to mamy zawsze czas. Zostańmy lepiej na powietrzu.
Doszli do placu, gdzie znajdował się schron przeciwlotniczy, w którym spędzili pierwszy wieczór. Wejście ziało mętnym oparem jak brama do piekieł. Usiedli na ławce przy skwerze.
– Jesteś głodna? – spytał Graeber. – Nie dostałaś nic do jedzenia.
– Nie szkodzi. Nie mogłabym teraz jeść.
Odwinął płaszcz, zadźwięczało szkło; wyciągnął z kieszeni dwie butelki.
– Nawet nie wiem, co zdobyłem. Ta tutaj wygląda na koniak.
– Skąd to masz? – zapytała Elżbieta zdumiona.
– Z piwnicy. Drzwi stały otworem. Dziesiątki butelek potłukły się. Załóżmy, że i te byłyby rozbite.
– Po prostu wziąłeś je sobie?
– Oczywiście. Jeśli żołnierz omija otwartą piwnicę z winem, to znaczy, że jest ciężko chory. Nauczono mnie myśleć i postępować praktycznie. Dziesięcioro przykazań nie obowiązuje żołnierzy.
– Z pewnością nie. – Elżbieta spojrzała na niego. – Tak samo jak wiele innych przykazań. Co my o was właściwie wiemy?
– Ty wiesz już nieco za dużo.
– Co my o was właściwie wiemy? – powtórzyła. – Tutaj nie jesteście sobą. Sobą jesteście tam, skąd przyjeżdżacie. Ale któż o tym cokolwiek wie?
Z drugiej kieszeni płaszcza Graeber wyciągnął dwie dalsze butelki.
– Tę można otworzyć bez korkociągu. To szampan. – Odkręcił drut. – Mam nadzieję, że zastrzeżenia natury moralnej nie przeszkodzą ci go wypić!
– Nie. Już nie.
– Nie będziemy nim oblewali żadnej okazji, więc nie przyniesie nam pecha. Wypijemy go, bo jesteśmy spragnieni i nie mamy nic innego. No i dlatego, że jeszcze żyjemy.
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć. Ja to już zrozumiałam. Ale wyjaśnij mi coś innego. Dlaczego zapłaciłeś za tamtą butelkę, jeśli wziąłeś te cztery?
– To wielka różnica. Gdybym za tamtą butelkę nie zapłacił, popełniłbym zwykłe oszustwo.
Ostrożnie wykręcił korek, aby nie wystrzelił.
– Musimy pić z butelki, Elżbieto. Nauczę cię tego.
Nastała cisza. Krwawa łuna rozlewała się coraz szerzej. W tym dziwnym świetle wszystko stawało się nierealne.
– Spójrz na tamto drzewo – zawołała nagle Elżbieta. – Kwitnie!
Graeber popatrzył we wskazanym kierunku. Wybuch bomby wyrwał całe niemal drzewo z ziemi, rozdarł pień, oberwał kilka gałęzi, część korzeni zwisała w powietrzu. Ale istotnie – drzewo obsypane było białym, różowo oświetlonym kwieciem.
– Sąsiedni dom spalił się. Może to żar spowodował, że zakwitło – powiedział. – Wyprzedziło wszystkie inne, a przecież jest najbardziej zniszczone.
Elżbieta podniosła się i poszła w stronę drzewa. Ławka, na której siedzieli, stała w cieniu, a ona – jak tancerka w światła sceny – wstąpiła teraz w rozwiany odblask pożarów. Otoczył ją niby czerwony wiatr i świecił za nią jak olbrzymia średniowieczna kometa zwiastująca koniec świata lub narodziny Zbawiciela.
Читать дальше