Wstał z ławki. Przeszedł obok lipy, mijał ruiny i domy. Poczuł nagle, że na coś czeka. Wszystko w nim czekało. Czekał na wieczór jak na zawieszenie broni.
Mamy dzisiaj doskonałe sznycle po wiedeńsku – powiedział marabut.
– Wyśmienicie – odparł Graeber. – Proszę nam podać, a resztę niech pan dobierze według własnego uznania. Całkowicie polegamy na panu.
– To samo wino?
– To samo albo inne, jakie pan chce. Polegamy na panu także i pod tym względem.
Kelner odszedł zadowolony. Graeber usadowił się wygodnie i popatrzył na Elżbietę; miał uczucie, jakby z rozoranego pociskami frontu przeniesiono go do oazy pokoju. Popołudniowe doznania przybladły. Pozostał tylko odblask chwili, gdy nagle objawiło mu się życie, które wraz z drzewami zdawało się wyrywać z bruku i ruin, aby zielonymi rękami sięgać po światło. “Dwa tygodnie – pomyślał. – Jeszcze dwa tygodnie życia. Powinienem je chwytać jak owa lipa światło".
Marabut powrócił.
– Czy odpowiadałby panu dzisiaj Johannisberger Kahlenberg? Mamy tu taki rocznik, że szampan w porównaniu z nim to woda mineralna. Albo…
– Niech będzie Kahlenberg.
– Służę państwu. Pan się na tym zna. To wino doskonale pasuje do sznycla, jest jak krynica. A do tego podam państwu świeżą zieloną sałatę. Podkreśla ona bukiet.
“Ostatnia uczta skazańca – Graeber pomyślał o tym bez goryczy. – Jeszcze dwa tygodnie takich uczt!" Dotychczas nie wybiegał myślą poza urlop. Wydawał mu się nieskończenie długi; tyle już przeżył i tyle go jeszcze czekało. Teraz nagle, od czasu gdy przeczytał komunikat naczelnego dowództwa i odwiedził Pohlmanna, zrozumiał, jak krótki był urlop.
Elżbieta spoglądała za marabutem.
– Błogosławiony niech będzie twój przyjaciel Reuter. Zrobił z nas koneserów!
– Nie jesteśmy koneserami, Elżbieto. Jesteśmy czymś więcej. Jesteśmy błędnymi rycerzami. Błędnymi rycerzami pokoju. Wojna wywróciła wszystko na nic. To, co dawniej było symbolem sytości, bezpieczeństwa i stęchłego mieszczaństwa, dzisiaj stało się wielką przygodą.
Elżbieta roześmiała się.
– My traktujemy to jak przygodę.
– Nie my. To dzisiejsze czasy. Na jedno w każdym razie nie możemy się uskarżać – na nudę i monotonię.
Graeber popatrzył na Elżbietę. Siedziała przed nim na kanapie; była dziś w obcisłej sukni, włosy ukryła pod małą czapeczką i wyglądała niemal jak chłopiec.
– Monotonia – powiedziała. – Zdaje się, że postanowiłeś przyjść dzisiaj w cywilnym ubraniu?
– Nie mogłem. Nie miałem się gdzie przebrać.
Graeber chciał to zrobić u Alfonsa, ale po rozmowie z Pohlmannem już tam nie poszedł.
– Możesz to u mnie zrobić – powiedziała Elżbieta.
– U ciebie? A pani Lieser?
– Do diabła z panią Lieser. Przemyślałam to sobie.
– Do diabła z całą masą innych spraw – dodał Graeber. – Ja także to sobie przemyślałem.
Kelner przyniósł wino i odkorkował butelkę; nie nalewał jednak. Przekrzywił głowę nasłuchując.
– Znów się zaczyna! Bardzo mi przykro, proszę państwa.
Nie potrzebował wyjaśniać, co ma na myśli. W tej samej chwili wycie syren zagłuszyło rozmowy na sali.
Kieliszek Elżbiety zabrzęczał.
– Gdzie jest najbliższy schron? – spytał Graeber marabuta.
– Tu, w hotelu.
– Chyba tylko dla gości hotelowych?
– Państwo są również gośćmi. To bardzo solidny schron. Lepszy niż wiele innych w mieście. Mamy tutaj wyższych oficerów.
– Dobrze. A co będzie z naszymi sznyclami?
– Jeszcze się nie smażą. Zarezerwuję je. Na dole nie mogę podawać. Pan rozumie dlaczego?
– Oczywiście. – Graeber wyjął marabutowi butelkę z ręki i napełnił dwa kieliszki. Jeden podał Elżbiecie.
– Wypij do dna.
Potrząsnęła głową.
– Czy nie powinniśmy już iść?
– Mamy jeszcze bardzo dużo czasu. To tylko alarm ostrzegawczy. Może w ogóle nic nie będzie, tak jak ostatnim razem. Wypij wino, to zagłuszy pierwszy strach.
– Sądzę, że pan ma rację – powiedział marabut. – Doprawdy, szkoda pić duszkiem takie szlachetne wino, ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa.
Był blady i uśmiechał się z wysiłkiem.
– Dawniej, proszę pana, patrzyliśmy w niebo, aby się modlić, teraz robimy to, aby przeklinać. Do tego doszliśmy.
Graeber zwrócił się do Elżbiety:
– Pij! Mamy jeszcze dużo czasu. Zdążymy wypić całą butelkę.
Uniosła kieliszek i wychyliła go powoli. Zrobiła to ruchem wyrażającym zdecydowanie, a zarazem jakby zuchwałą rozrzutność. Potem odstawiła kieliszek i uśmiechnęła się.
– Do diabła z paniką! Muszę się od tego odzwyczaić. Popatrz, jak drżę.
– Nie ty drżysz. Życie drży w tobie. To nie ma nic wspólnego z odwagą. Człowiek ma odwagę wtedy, kiedy może się bronić. Wszystko inne to próżność. Nasze życie, Elżbieto, jest rozsądniejsze niż my.
– Zgoda. Nalej mi jeszcze.
– Moja żona… – odezwał się marabut. – Nasz chłopiec jest chory. Gruźlica. Ma jedenaście lat. A piwnica niewiele warta. Żonie ciężko znosić małego na dół. Ona jest bardzo wątła… sto sześć funtów. Mieszkamy na Siidstrasse dwadzieścia dziewięć. Nie mogę jej nawet pomóc. Muszę tu zostać.
Graeber sięgnął po kieliszek z sąsiedniego stołu, napełnił go i podsunął kelnerowi.
– Proszę! Niech pan też się napije! To stara żołnierska zasada: jeśli nie możesz nic zaradzić, to się przynajmniej nie denerwuj. Co to komu pomoże?
– Łatwo panu mówić.
– Słusznie. Nie urodziliśmy się posągami. Niech pan wypije ten kieliszek.
– Na służbie nie wolno…
– To wyjątkowa sytuacja. Sam pan przed chwilą powiedział.
– Ma pan rację. – Kelner obejrzał się i podniósł kieliszek. – W takim razie pozwoli pan, że wypiję za pański awans.
– Za co?
– Za pański awans na podoficera.
– Dziękuję. Pan ma bystry wzrok.
Kelner odstawił kieliszek.
– Nie mogę wypić jednym haustem, proszę pana. To zbyt szlachetne wino. Nie mogę tego zrobić nawet w tak wyjątkowej sytuacji.
– To się panu chwali. Niech pan zabierze ten kieliszek ze sobą.
– Dziękuję panu.
Graeber znowu napełnił kieliszki.
– Nie chodzi o popisywanie się zimną krwią, ale w czasie nalotu zawsze lepiej jest wypić wszystko od razu, bo nigdy nie wiadomo, czy potem coś Jeszcze ocaleje.
Elżbieta popatrzyła na jego mundur.
– W schronie będzie pełno oficerów; nie mogą cię przyłapać?
– Nie, Elżbieto.
– Dlaczego nie?
– Bo nic sobie z tego nie robię.
– A jeśli człowiek nic sobie z tego nie robi, czy wówczas nie mogą go przyłapać?
– Raczej nie. Strach zwraca uwagę. A teraz chodź – przezwyciężyliśmy już pierwszy lęk.
Część piwnicy, w której mieścił się skład win, była wybetonowana, wzmocniona stalowymi belkami i przebudowana na schron przeciwlotniczy. Rozstawiono tu krzesła, fotele, stoły i kanapy, ziemię zasłano kilkoma wydeptanymi dywanami, a ściany czysto wybielono. Znajdowało się tu radio, a na małym bufecie stały kieliszki i butelki. Był to luksusowy schron.
Znaleźli miejsce w kącie, tam gdzie właściwy skład win oddzielono od schronu drzwiami z luźno zbitych desek. Za nimi podążył tłum gości. Była wśród nich piękna kobieta w białej wieczorowej sukni. Plecy miała wydekoltowane, a na lewym ręku iskrzyły się bransolety. Za nią szła hałaśliwa blondynka o twarzy karpia, potem paru mężczyzn, kilka starszych kobiet i grupa oficerów. Zjawił się kelner i pikolak i zaczęli odkorkowywać butelki.
Читать дальше