Kilka wróbli sfrunęło ćwierkając na skraj basenu pośrodku trawnika. Jeden zanurzył się w wodzie trzepocąc skrzydełkami i wnet pluskały się wszystkie. Alfons obserwował je z uwagą. Wydawało się, że już zapomniał o Heinim.
Graeber spojrzał na jego zadowoloną, niefrasobliwą twarz i nagle zrozumiał, że sprawiedliwość i współczucie wiecznie skazane są na beznadziejną walkę i stale od nowa rozbijają się o samolubstwo, obojętność i strach – zrozumiał, że on także nie był wyjątkiem, że i on jest w to wplątany w niewiadomy, daleki i groźny sposób. I choć tak bardzo się przed tym bronił, czuł się w jakiś dziwny sposób związany z Bindingiem.
– To nie takie proste z tą odpowiedzialnością – powiedział posępnie.
– Co ty wygadujesz! Odpowiadać można tylko za to, co się samemu zrobiło! I tylko wtedy, jeśli się tego nie robiło na rozkaz.
– Kiedy rozstrzeliwujemy zakładników, mówimy coś wręcz przeciwnego – że odpowiedzialni są za to, co zrobili inni.
– Rozstrzeliwałeś zakładników? – Binding odwrócił się z zaciekawieniem.
Graeber nie odpowiedział.
– Zakładnicy to wyjątek, Ernst, konieczność.
– Wszystko jest koniecznością – oświadczył Graeber z goryczą.
– Wszystko. Mam oczywiście na myśli to, co sami robimy, a nie, co robią inni. Jeśli my bombardujemy jakieś miasto, nazywamy to strategiczną koniecznością; jeśli to robią inni – zwykłą zbrodnią.
– O to chodzi! Wreszcie rozumujesz prawidłowo! – Alfons chytrze zerknął na Graebera i uśmiechnął się dobrodusznie. – To właśnie nazywamy nowoczesną polityką! Słuszne jest to, co służy niemieckiemu narodowi, powiedział nasz minister sprawiedliwości. A on chyba musi wiedzieć! My spełniamy tylko nasz obowiązek. Nie ponosimy odpowiedzialności. – Pochylił się. – Patrz, kos! Pierwszy raz się kąpie! Ależ wróble zmykają!
Graeber zobaczył nagle przed sobą Heiniego. Ulica była pusta; między żywopłotami ogrodów zalegało gnuśne światło słoneczne, żółty motyl kołysał się nisko nad piaszczystymi ścieżkami, biegnącymi po obu stronach wyłożonego płytami chodnika, o sto metrów dalej Heini skręcał właśnie za róg.
Graeber szedł po piasku, który tłumił jego kroki. Było bardzo cicho. “Gdyby ktoś chciał sprzątnąć Heiniego, miałby teraz najlepszą sposobność – pomyślał. – Nikogo nie widać. Ulica wydaje się uśpiona. Po piasku można zbliżyć się niemal bezszelestnie. Heini nic nie zauważy. Można by go powalić na ziemię i zadusić albo zadźgać. Strzał narobiłby zbyt wiele hałasu i szybko ściągnął ludzi. Heini nie jest zbyt silny; można by go zadusić. – Spostrzegł, że przyśpiesza kroku. – Nawet Alfons nie powziąłby żadnych podejrzeń. Sądziłby, że ktoś się zemścił na Heinim. Dosyć jest po temu powodów. To wyjątkowa okazja dla kogoś, kto chciałby się zemścić. Okazja, jaka nieprędko się znów nadarzy. A zarazem okazja, aby bez zemsty usunąć ze świata mordercę, który za godzinę torturować będzie kilku przerażonych, bezbronnych ludzi".
Graeberowi zwilgotniały dłonie. Zrobiło mu się nagle bardzo gorąco. Doszedł do rogu i stwierdził, że zbliżył się do Heiniego o trzydzieści kroków. Wciąż jeszcze nikogo nie było widać. Gdyby teraz szybko pobiegł ścieżką, za minutę mogłoby być po wszystkim. Mógłby zadźgać Heiniego i zaraz popędzić dalej.
Czuł, jak wali mu serce. Biło tak głośno, że przez chwilę obawiał się, że Heini może to usłyszeć. “Co się ze mną dzieje? Co mnie to obchodzi? Co mi do tego?" Myśl, jeszcze przed chwilą zupełnie przypadkowa, nagle przerodziła się w ponury nakaz, i zdawało mu się, że wszystko od tego zależy, że właśnie to może się stać zadośćuczynieniem za wiele spraw w przeszłości, za jego własne życie, za sprawy, o których chciał zapomnieć, za to, co zrobił, i za to, czego zaniechał. “Zemsta – pomyślał zmieszany. – Ale to przecież ktoś, kogo ledwo znam, ktoś, kto mnie osobiście nic złego nie zrobił, ktoś, na kim nie muszę się mścić. Jeszcze nie, ale może właśnie ojciec Elżbiety jest jedną z ofiar Heiniego, może stanie się nią dzisiaj lub jutro? A komu uczynili coś złego zakładnicy lub tysiące innych niewinnych? Kto tu zawinił i kto ma za to odpokutować?”
Wpatrywał się w plecy Heiniego. W ustach mu zaschło. Za furtką ogrodową zaszczekał pies. Graeber wzdrygnął się i rozejrzał dokoła. “Za dużo wypiłem. Muszę się zatrzymać, nie mam z tym wszystkim nic wspólnego; to szaleństwo". Ale szedł dalej bezszelestnie, coraz szybciej, gnany czymś, co wydawało mu się groźną i słuszną koniecznością, wyrównaniem i usprawiedliwieniem za te wszystkie trupy, które zostawił za sobą.
Przybliżył się do Heiniego na odległość dwudziestu metrów, wciąż jeszcze nie wiedząc, co zrobi. Nagle z furtki w żywopłocie u wylotu ulicy wyszła jakaś kobieta. Miała na sobie pomarańczową bluzkę, a w ręku niosła koszyk; szła mu naprzeciw. Przystanął. Wszystko się w nim rozprzęgło. Po chwili ruszył dalej. Kobieta wywijając koszykiem spokojnie minęła Heiniego i zbliżała się powolnym krokiem; miała dużą, rozłożystą pierś, opaloną twarz i ciemne włosy gładko zaczesane, z przedziałem. Niebo wysklepiło się nad jej głową, blade, migotliwe i mgliste; wszystko się rozpływało i tylko ona była przez chwilę wyraźna, tylko ona jedna była rzeczywistością, była samym życiem, dźwigała je na swych szerokich barkach, niosła je ze sobą, wielkie i dobre, a za nią rozciągała się pustynia i mord.
Spojrzała na niego w przejściu.
– Dzień dobry – powiedziała przyjaźnie.
Graeber skinął głową. Nie mógł wykrztusić słowa. Słyszał za sobą jej kroki, a przed nim znów rozciągała się rozmigotana pustynia; w tym migotaniu dojrzał ciemną sylwetkę Heiniego, skręcającego za róg, i ulica opustoszała.
Obejrzał się. Kobieta szła dalej krokiem równomiernym i beztroskim. “Dlaczego nie biegnę? – pomyślał. – Jeszcze bym zdążył. – Ale już wiedział, że tego nie zrobi. – Ta kobieta mnie widziała. Rozpoznałaby mnie, teraz już za późno". Czy uczyniłby to, gdyby kobieta się nie zjawiła? Czy nie wynalazłby innego usprawiedliwienia? Nie wiedział.
Dotarł do skrzyżowania ulic, lecz Heiniego już tam nie było. Spostrzegł go dopiero na następnym rogu: rozmawiał na środku jezdni z jakimś esesowcem, a po chwili ruszył z nim dalej. Z bramy wyszedł listonosz. Nieco dalej stało dwóch rowerzystów. Przepadło. Graeber jakby się nagle przebudził. Rozejrzał się. “Co to było? – pomyślał. – Do diabła, niewiele brakowało, a byłbym to zrobił! Co się ze mną dzieje? Skąd to się nagle wzięło? Muszę na siebie uważać. Sądziłem, że jestem spokojny. Ale nie jestem spokojny. Jestem bardziej roztrzęsiony, niż przypuszczałem. Muszę na siebie uważać, inaczej narobię jeszcze masę głupstw!”
Kupił gazetę w kiosku i przystanął czytając komunikat wojenny. Nigdy tego dotychczas nie robił. W czasie urlopu nic o tym nie chciał wiedzieć. Teraz stwierdził, że nadal są w odwrocie. Na małym wycinku mapy odnalazł miejsce, gdzie winien się znajdować jego pułk. Nie mógł dokładnie ustalić pozycji, gdyż komunikat wymieniał jedynie grupy armii; ale wnioskował, że znów cofnęli się mniej więcej o sto kilometrów.
Przez chwilę trwał w bezruchu. Od przyjazdu na urlop nie pomyślał nawet o swych towarzyszach. Pamięć o nich zatonęła w nim jak kamień. Teraz znowu powróciła.
Zdawało mu się, że z ziemi unosi się szara, bezdźwięczna samotność. Komunikat wojenny donosił o ciężkich walkach na odcinku Graebera; ale szara samotność była bezgłośna i bezbarwna, jakby od dawna zamarło w niej światło i nawet sam protest walki. Bezkrwiste i puste cienie unosiły się, chwiały i spoglądały na niego i poprzez niego, gdy zaś opadały, były jak ta szara zryta ziemia, a ziemia była jak one, jakby poruszała się i wrastała w nie. Wysokie, błyszczące niebo nad Graeberem zdawało się tracić swój kolor od szarego dymu tego nieskończonego umierania, które unosiło się z ziemi i zaćmiewało słońce. “Zdrada – pomyślał z goryczą. – Zdradzono ich, zdradzono i obrzucono błotem, a ich walka i umieranie związane zostały z morderstwem i niesprawiedliwością, i kłamstwem, i przemocą; oszukano ich, oszukano we wszystkim, nawet jeśli szło o ich nędzną, dzielną, żałosną i bezużyteczną śmierć".
Читать дальше