– Tak, prawdopodobnie.
Graeber wziął paczkę i zszedł na dół. Spojrzał na datę. Paczka wysłana była przed trzema tygodniami. Wiele czasu potrzebowała, aby trafić na front, ale stamtąd szybko wróciła. Stanął gdzieś w kącie i odwinął brązowy papier. W środku znalazł suchy placek, parę wełnianych skarpet, paczkę papierosów i list od matki. Nic w nim nie wspominała o zmianie mieszkania czy nalotach. Włożył list do kieszeni; odczekał, aż się znów uspokoi, potem wyszedł na ulicę. Pocieszał się, że wkrótce nadejdzie także list z nowym adresem, ale mimo to był bardziej przygnębiony, niż przypuszczał.
Postanowił iść do Bindinga. Może on będzie już coś wiedział.
– Wejdź, Ernst! – zawołał Alfons. – Właśnie zabraliśmy się do nowej butelki. Możesz nam w tym pomóc.
Binding nie był sam. Na kanapie pod Rubensem rozwalił się esesowiec w pozycji na wpół leżącej, jakby upadł i chwilowo nie mógł powstać. Był to chudy mężczyzna o wodnistych oczach, małych ustach, bladej, limfatycznej twarzy i jasnych włosach; zdawał się nie mieć rzęs i brwi.
– To jest Heini – powiedział Alfons z szacunkiem. – Heini, zaklinacz wężów! A to mój przyjaciel Ernst, na urlopie z Rosji!
– Rosja! – mruknął Heini, mocno podpity. – Też tam byłem. Piękne czasy! Lepsze niż tu!
Graeber spojrzał pytająco na Bindinga.
– Heini wytrąbił już całą butelkę – wyjaśnił Alfons. – Ma zmartwienie. Dom jego rodziców został zbombardowany. Rodzinie nic się nie stało, wszyscy byli w schronie. Ale mieszkanie diabli wzięli.
– Cztery pokoje – warknął Heini. – Same nowe meble. Fortepian też. Pierwszorzędny fortepian! Piękny ton! Co za świnie!
– Już Heini pomści fortepian – powiedział Alfons. – No, Ernst, czego się napijesz? Heini pije koniak. Mam także wódkę, kminkówkę i co tylko zechcesz.
– Nic nie chcę. Wpadłem tylko na chwilkę zapytać, czy się czegoś nie dowiedziałeś.
– Jeszcze nic nowego, Ernst. Tu w okolicy nie ma twoich rodziców. W każdym razie nie są nigdzie zameldowani. W pobliskich wsiach także nie. Albo wyjechali gdzieś i jeszcze się nie zameldowali, albo też zostali ewakuowani z jakimś transportem. Wiesz przecież, jak to dziś wygląda. Te świnie bombardują całe Niemcy; potrwa jeszcze jakiś czas, zanim komunikacja doprowadzona będzie do porządku. Chodź, napij się czegoś. Jeden kieliszek możesz zaryzykować.
– Dobrze. Daj mi kieliszek wódki.
– Wódka – mruczał Heini. – Żłopaliśmy ją strumieniami! A potem wlewaliśmy tym bydlakom do gardła i podpalali. Robiliśmy z nich miotacze ognia. Ależ oni skakali! Konaliśmy ze śmiechu! Piękne były czasy w Rosji…
– Co? – spytał Graeber.
Heini nie odpowiedział. Szklanym wzrokiem wpatrywał się przed siebie.
– Miotacze ognia – mamrotał. – Wspaniały pomysł.
– O czym on mówi? – zwrócił się Graeber do Bindinga.
Ten wzruszył ramionami.
– Heini wiele przeżył. Był w SD.
– W SD w Rosji?
– Tak. Napij się jeszcze, Ernst.
Graeber wziął butelkę ze stolika z przyborami do palenia i patrzył, jak klarowny płyn chełbocze się w niej.
– Ile procent ma ta wódka?
Alfons zaśmiał się.
– Na pewno z sześćdziesiąt. Jest dosyć mocna. Rosjanie lubią mocną wódkę.
“Lubią mocną wódkę – pomyślał Graeber. – A mocna wódka płonie, gdy się ją wlewa komuś do gardła i podpala". Spojrzał na Heiniego. Wiedział dobrze, co wyprawia Służba Bezpieczeństwa SS; to, co Heini opowiadał po pijanemu, nie było przechwałką. Pod pretekstem zdobywania przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego SD likwidowało za frontem tysiące ludzi. Likwidowało wszystkich, którzy byli “niepożądani", przeważnie rozstrzeliwując; aby jednak masowe morderstwa nie stały się zbyt monotonne, SS wynajdywało nieraz pełne “humoru" odmiany. Graeber znał niektóre, o innych opowiadał mu Steinbrenner. Żywe miotacze ognia – to było coś nowego.
– Czego się gapisz na tę butelkę? – spytał Alfons. – Nie ugryzie cię. Nalej sobie.
Graeber odstawił butelkę. Chciał wstać i wyjść, ale został na miejscu. Zmuszał się, by pozostać. Zbyt często uchylał się od patrzenia prawdzie w oczy. On i setki tysięcy innych; wierzyli przy tym, że w ten sposób zdołają uśpić własne sumienie. Teraz nie chciał już tego robić. Nie chciał się dłużej uchylać. Nie po to przyjechał na urlop.
– A może jeszcze jednego? – spytał Alfons.
Graeber spojrzał na Heiniego, który zapadł w lekką drzemkę.
– On wciąż jest jeszcze w SD?
– Już nie. Teraz jest tutaj.
– Gdzie?
– Jest oberscharfuhrerem w obozie koncentracyjnym.
– W obozie koncentracyjnym?
– Tak. Łyknij sobie, Ernst! Kto wie, kiedy znów sobie popijemy! I zostań jeszcze trochę. Zawsze od razu uciekasz!
– Nie – odparł Graeber nadal wpatrując się w Heiniego. – Tym razem nie ucieknę.
– Nareszcie powiedziałeś coś rozsądnego. Czego się napijesz? Wódki?
– Nie. Daj mi kminkówki albo koniaku. Tylko nie wódki.
Heini poruszył się.
– Oczywiście nie wódki – bełkotał. – Szkoda jej do tego. Wódkę żłopaliśmy sami. To była benzyna. Benzyna lepiej się pali…
Heini rzygał w łazience. Alfons stał z Graeberem przed drzwiami. Niebo usiane było białą wełną lśniących chmurek. W brzozach gwizdał kos, mała czarna kulka z żółtym dziobkiem i głosikiem pełnym wiosny.
– Szalona pała z tego Heiniego, co? – odezwał się Alfons.
Powiedział to jak chłopiec mówiący o krwiożerczym wodzu Indian – z mieszaniną zgrozy i podziwu.
– Tak, szalona pała w stosunku do bezbronnych – odparł Graeber.
– On ma sztywne ramię, Ernst. Dlatego nie może być żołnierzem. To pamiątka po bójce z komunistami w knajpie w 1932 roku. Stąd właśnie ta jego wściekłość. Chłopie, ależ to była historia o tym stosie, co? – Alfons ssał wygasłe cygaro, które zapalił, gdy Heini zaczął opowiadać o swoich wyczynach w Rosji. W podnieceniu nie zauważył nawet, kiedy mu zgasło. – Najpierw warstwa drzewa, a potem warstwa ludzi, i każda grupa musiała sarna przynieść dla siebie drzewo i położyć się na nim, a potem wykańczano ich strzałami w tył głowy; nielicho, co?
– Tak, nielicho.
– A kobiety! Wyobrażasz sobie, co oni z nimi wyprawiali?
– Tak, nawet dość dokładnie. Chciałbyś być przy tym?
– Wtedy z kobietami?
– Nie. Przy tych płonących stosach i choinkach z powieszonymi, i przy masowych rozstrzeliwaniach z karabinu maszynowego?
Binding zastanawiał się przez chwilę. Potem potrząsnął głową.
– Chyba nie. Najwyżej raz, aby to zobaczyć. Ale poza tym nie należę do ludzi tego pokroju. Jestem zbyt romantyczny.
W drzwiach pojawił się Heini. Był bardzo blady.
– Służba! – warknął. – Już późno! Muszę iść, najwyższy czas! Dam dzisiaj szkołę tym świniom!
Zataczał się po ścieżce ogrodowej. Przed furtką poprawił czapkę, wyprostował się i poszedł dalej sztywno jak bocian.
– Nie chciałbym być w skórze tego więźnia, który wpadnie teraz Heiniemu w łapy – odezwał się Binding.
Graeber podniósł wzrok. Pomyślał o tym samym.
– Czy uważasz, że to słuszne, Alfons? – spytał.
Binding wzruszył ramionami.
– To zdrajcy narodu. Nie bez powodu się tam znaleźli.
– Czy Burmeistra także zaliczasz do zdrajców narodu?
Alfons zaśmiał się.
– To była prywatna sprawa. Jemu się zresztą nic wielkiego nie stało.
– A gdyby mu się coś stało?
– Miałby po prostu pecha. Cała masa ludzi ma dzisiaj pecha. Na przykład w czasie bombardowania. Pięć tysięcy zginęło tylko w naszym mieście. Lepsi ludzie niż ci z obozów koncentracyjnych. Dlaczego ma mnie obchodzić, co się tam dzieje? Nie jestem za to odpowiedzialny. I ty też nie jesteś.
Читать дальше