– Świetnie. A zaraz, dzwoniłaś do Wiktora?
– Jeszcze nie, ale pamiętam. Moje życie towarzyskie rozkwita! – parska śmiechem Małgorzata.
– I bardzo dobrze. Pytaj go szczerze o wszystko. To świetny adwokat i doświadczony człowiek. W tych sprawach lepiej wiedzieć, niż sobie wyobrażać.
– Mówisz o terapii małżeńskiej czy o rozwodzie?
– O jednym i o drugim, choć w jego przypadku terapia małżeńska zakończyła się rozwodem.
Podjeżdża zamówiona taksówka. Alicja ruchem ręki żegna jeszcze raz Małgorzatę i z westchnieniem wraca do pustego domu. Siada na tarasie z ostatnim już kieliszkiem wina i własnymi wspomnieniami.
O mężczyźnie, którego obdarzyła pierwszą miłością, pierwszym mężu. O podróży poślubnej do Mamai, rumuńskiego kurortu, automatach do gry, wielkich pączkach i bluzkach boucle kupowanych w Konstancy. O córce poczętej z Morza Czarnego, która dziś dobiega trzydziestki i kocha ciepłe morza. O wieczorach przetańczonych w bananówie z Hofflandu. Może jeszcze gdzieś się zachowała? Ta żółto-liliowa, podobna do tej, w której Maryla Rodowicz śpiewała „On nie jest wart jednej łzy"…
W maju siedemdziesiątego szóstego roku mąż poznał kilka lat starszą od siebie kobietę z dużym, jak na ówczesne wyobrażenia, mieszkaniem na Międzynarodowej. Wtedy zaczęła się jej „Małgośka"…
Szła z roczną wówczas córką na kontrolę stawów biodrowych do szpitala na Niekłańskiej i przy sklepie z pralkami na rogu Waszyngtona zobaczyła swojego męża z tą babą w objęciach. Ale rozwody były wówczas pestką. Przynajmniej finansową. Trudniej przyszło jej przełknąć to, że mąż porzucił ją dla kobiety starszej od niej o prawie dziesięć lat.
Założył nową rodzinę, ale nie pożył długo, bo nowa żona postanowiła go wysłać do Stanów, aby mieszkanie na Międzynarodowej zamienić na bliźniak i działkę nad Bugiem z domkiem od górali. Z trudem, dzięki znajomościom żony, załatwił wizę i pojechał. Bracia z Łomży wykazali solidarność przy azbeście i galonach wypijanej czystej. Powrót okazał się tragiczny. I tak została po raz pierwszy wdową.
Dzisiaj ma naprawdę piękny ogród. Ogród wspomnień.
Aleksander robi kolejną rundę od Berezyńskiej do Saskiej i z powrotem Irlandzką, ale w końcu rezygnuje. Pomysł, żeby porozmawiać z Alicją przed wieczornym spotkaniem z Wiktorem, wydawał się bardzo dobry. Rano. Teraz sam z zaskoczeniem stwierdza, że nie jest jeszcze gotowy do tego spotkania, po tysiąckroć przećwiczonego w myślach.
Skręca na Wał Miedzeszyński w kierunku starego lotniska. Rozgląda się ciekawie. W gęstej zabudowie po prawej stronie dostrzega piętrowe budynki niegdysiejszego aeroklubu. Tu przyjeżdżał po silniki do modeli, tutaj rozliczał się z delegacji po zawodach, tutaj z wypiekami na twarzy oglądał zachodnie katalogi modelarskie.
Dzisiaj też buduje i skleja. Jest specjalistą od negocjacji biznesowych i rozwiązywania problemów. Tylko dlaczego z chwilą lądowania w Warszawie wszystkie jego umiejętności odpłynęły w nicość i wszystko wyparła dawna uraza?
Może dlatego, że w końcu dotarł na cmentarz i po długim błądzeniu odnalazł czarną metalową tabliczkę z własnym imieniem i nazwiskiem.
To tradycja rodzinna: Aleksander Kranach senior – junior…
Ile było zabawnych pomyłek, kiedy tata umawiał się z różnymi siusiumajtkami do kina „Skarpa". Najwięcej zwabił na „Con amore". Aleksander Kranach junior nigdy nie zapomni tego seansu, na który umówił się ze swoją ówczesną sympatią, ale tatuś mu dopomógł i cały jeden rząd wypełniły wielbicielki juniora umówione przez seniora.
Machinalnie zapala papierosa. Przemyka mu przez głowę, że w Polsce miał obowiązywać zakaz, ale po chwili zaciąga się spokojnie. Jeszcze jeden słuszny zakaz, którego w tym kraju przestrzegaliby tylko niepalący. Zaciąga się parę razy. Już lepiej. Już znowu jest nakręcony, nonszalancki i znowu we własnej skórze.
Czuje się świetnie w swojej najstarszej, nieco już nawet wysłużonej pozie. Od niepamiętnych czasów bronił się ironią, którą wszyscy mylili z arogancją.
Dziewczynom zawsze się to podobało. Wcześnie wystrzelił w górę, przeszedł mutację i nim się obejrzał, stał się obiektem zbiorowego pożądania. Wydzwaniały do niego jak opętane. Pożyczały płyty Abby i Demisa Roussosa ze łzawym przebojem „Good bye, my love, good bye", nie przyjmując do wiadomości, że woli zachrypnięte ballady Janis Joplin. Zmusiły go nawet do przeczytania „Zapałki na zakręcie". Jeszcze wiele lat później pod różnymi szerokościami geograficznymi wykorzystywał niezawodne sposoby podrywania z ulicy Kwiatowej.
Pół klasy uważało, że jest wyniosły i nieznośnie zdystansowany. Dopiero Ewka tuż przed maturą powiedziała mu, że nie każda zamknięta szuflada musi okazać się pełna, a ten, kto się nie odzywa, może nie mieć nic do powiedzenia. Ostatnie lata liceum i pierwsze lata studiów Aleksander wspomina jako lata prawdziwej przyjaźni. Klimaty raczej męskie, takie od bieszczadzkich wędrówek i wczesnego Kaczmarskiego. Dziewczyny, jeśli chciały im towarzyszyć, musiały albo politykować, albo przynajmniej grać w tenisa. Dopiero w latach stanu wojennego rozkochane w sobie towarzystwo zupełnie zmieniło styl. Szkoda, że nie spotykają się dzisiaj. Większość z nich łatwiej spotkać w Nowym Jorku niż w Warszawie. Jego najbliższy przyjaciel Jacek też wyjechał. Do Denver. Kilka lat temu podobno przyjechał do Polski tylko na pogrzeb ojca. Prawie tak jak on.
Jest w Warszawie, bo umarł jego ojciec. Umarł na początku marca, a on dotarł do Polski dopiero teraz. Ponad dwa miesiące spędził w tak zwanych zamykających sprawy podróżach. Sama wiadomość zastała go w La Paz, ale równie dobrze mógł być wtedy na granicy z Peru i opłakiwać ojca nad jezioremTiticaca.
Opłakiwać ojca… Nie mógł usnąć przez kilka kolejnych nocy po otrzymaniu wiadomości. W samolocie do Brazylii spotkał polskiego werbistę. Jemu pierwszemu, i jak dotąd jedynemu, powiedział o swojej żałobie.
Od chwili otrzymania tragicznej wiadomości bezustannie rozmawia z ojcem, do wielu spraw powraca z uporem maniaka. Ta rozmowa ze zmarłym jest jak rysowanie słów na piasku, zabieranych natychmiast przez wodę. Żal i gniew, a może najbardziej niemoc; zresztą, czy potrafi nazwać to, co czuje?
Tak, tym razem jego szuflada jest wypełniona po brzegi. Wszystko wskazuje na to, że Alicja przyczyniła się do nagłej śmierci jego ojca, nie udzielając mu na czas pomocy. To właśnie powie Wiktorowi.
Wiktor w niedużym, ale urządzonym ze smakiem mieszkaniu przy placu Narutowicza kończy przygotowania do jutrzejszej rozprawy. Porządkuje notatki, zamyka teczkę i niemal w tym samym momencie dzwoni melodyjny gong u drzwi.
Wita Aleksandra uprzejmie, ale natychmiast wyczuwa ostentacyjny, niemiły dystans, który gość chce narzucić od pierwszej chwili. I ta nieznośna nonszalancja…
Wiktor zaprasza do salonu.
– Napijesz się czy prowadzisz? – pyta. – Będę ci mówił na ty jak dawniej… Zgadzasz się?
– Jasne – odpowiada rozparty w fotelu Aleksander. -I z przyjemnością się napiję. Najwyżej wrócę taksówką.
– Gdzie się ostatecznie zatrzymałeś? – z ulgą pyta Wiktor.
– W mieszkaniu matki. Pojechała już na Mazury.
– Jak ona się czuje? Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie ojca. -Wiktor patrzy wyczekująco na milczącego Aleksandra juniora. – Stajesz się coraz bardziej do niego podobny.
Aleksander wzrusza ramionami, chociaż bardzo lubi, gdy inni porównują go z ojcem. Wstaje i przygląda się bibliotece Wiktora. Obok książek dostrzega puchary za tenisowe turnieje sprzed lat.
Читать дальше