– Majorze, wyjeżdżacie państwo?
– Nie tak szybko, jak należałoby, i ośmielę się powiedzieć, że tu wrócimy. Oczekujemy, że złożysz zeznanie.
– Będę absolutnie uczciwy.
Andersonowie spoglądali na szczerze uśmiechającego się Amerykanina z kamiennymi twarzami.
– Majorze, proszę wziąć pod uwagę, że jeśli powiadomicie Francuzów, wszystko stracimy. Idea rezerwatu umrze tak samo jak Gubby. Wszystko, co tu zrobiliście, każda godzina waszej ciężkiej pracy pójdzie na marne.
Anderson wskazał dłonią na doktor Barbarę, która stała na schodach kliniki, podparta w pasie, jakby prowokowała do przestąpienia progu jej „salonu”.
– Ta kobieta zabiła dziecko. Nawet ty nie możesz tego lekceważyć. A teraz spieszymy się na pokład.
Carline przytrzymywał łódkę swymi długimi rękami.
– Majorze, nikt jej na tym nie przyłapał. Możemy tę sprawę wyjaśnić sami, na miejscu, i dalej tworzyć rezerwat. Pomyślcie o całej swojej pracy, jaką w to dzieło włożyliście.
– Potrafimy z tym żyć. Pracowaliśmy z własnej nieprzymuszonej woli.
– To pomyślcie o albatrosach. – Amerykanin chwycił za wiosło, którym Anderson chciał go uderzyć w tors. – I o Neilu.
– Chłopcu nic się nie stanie. Ona nie zrobi mu krzywdy.
– Może w typowy sposób nie, ale kto wie, co sobie zaplanowała? Pani Anderson, słyszała pani różne pogłoski na ten temat…
Ta brutalna perswazja sprawiła, że oporni Andersonowie zdecydowali się pozostać na wyspie jeszcze przez kilka tygodni. Chcieli mieć czas na wydobycie z doktor Barbary prawdy i nakłonienie Neila do wyjazdu z nimi do Papeete.
Ich postanowienie i determinacja Carline’a, żeby zachować rezerwat, przyniosły zdumiewającą zmianę zachowania reszty zespołu. Mimo ogólnego oburzenia już do końca dnia nikt nie załatwiał porachunków z doktor Barbarą. Ku zaskoczeniu Neila to kobiety pierwsze pogodziły się ze śmiercią dziecka. Pani Saito zaprowadziła swego bujającego w obłokach męża do laboratorium, a major Anderson za namową żony udał się na tarasy, gdzie powietrze było chłodniejsze niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Wszyscy, nawet Werner i Wolfgang, zdawali sobie sprawę, że przetrwanie społeczności Saint-Esprit zależy od umiejętności zachowania spokoju. Jeden po drugim wracali do swoich zajęć. Pracowali wolno, co jakiś czas nieruchomiejąc z motykami czy maczetami w dłoniach i spoglądając na milczące wieże obserwacyjne, jakby czuli, że ukryte kamery filmują ich zachowanie świadczące o współudziale w zbrodni.
Doktor Barbara wycofała się do kliniki i spędziła tam cały dzień za zamkniętymi na klucz drzwiami. Rano, gdy Andersonowie przyszli do lekarki z żądaniem wyjaśnień, stwierdzili, że zniknęła.
Czy albatrosy były świadome odroczenia wyroku na ich życie? Neil ruszył w dół leśną ścieżką, pozostawiając wielkie ptaki, tkwiące ciasno obok siebie na swych skalnych grzędach, jakby przezornie starały się zorientować, czy nie zawieje niepomyślny dla nich wiatr. Jeden poszybował ponad plażą do miejsca nad strumieniem, gdzie doktor Barbara przechadzała się z kapitanem „Croix de Sud”. Odlatywał i wracał, jakby był zaniepokojony czymś, co działo się pod baldachimem lasu. Neil zobaczył z góry widniejące na czarnym piasku mokre ślady stóp. Prowadziły do wąskiej ścieżki, wydeptanej w trawie wśród wybujałych paproci i cykasów. Posuwając się tym tropem, wiodącym przez mokre od rosy podszycie stromego zbocza, można było dojść do pustej stacji meteorologicznej, znajdującej się jakieś trzydzieści metrów poniżej skalnego masywu. Neil szedł już tędy zaraz po przyjeździe na Saint-Esprit. Porzucona stacja, kiedyś posiadająca łączność radiową ze światem i wyposażona w urządzenia do prognozowania pogody, to była ociekająca wilgocią betonowa cela, wzniesiona u wejścia do małej jaskini. Kształtem przypominała połówkę niewielkiego dzwonu, przylegającą do surowej ściany skalnej. Chcąc dotrzeć do stacji, chłopiec zboczył z dotychczasowej trasy. Zmierzał do ścieżki, ślizgając się na osypisku rozdrobnionego pumeksu. Gdy do niej dotarł i spojrzał na ślady stóp, stwierdził, że wciąż są mokre, jakby zostawił je ktoś, kto wchodząc przed chwilą do lasu, zanurzył się w strumieniu kompletnie ubrany. Pod stromizną piętrzył się wulkaniczny rumosz. Ocean przetaczał po nim swoje wody, omywając skały bez chwili wytchnienia. Neil przykucnął za tamaryndowcami, które krzewiły się przy ścieżce, i nasłuchiwał oszalałego ptasiego głosu. Na skalistym zboczu zauważył porozrzucane kości i pierze – o czystym miedzianym odcieniu – które po raz ostatni widział w ptaszarni, usytuowanej obok zwierzęcych zagród. Do jego uszu dotarł też dźwięk wody nalewanej przez kogoś do blaszanej puszki w stacji meteorologicznej.
W słońcu stanęła jasnowłosa kobieta w mokrym podkoszulku i szortach. W dłoni trzymała zakrwawione ochłapy. Uniosła głowę, eksponując swój wydatny nos, i spoglądała na podekscytowanego albatrosa, drażniąc go z wyraźną przyjemnością. W końcu krzyknęła ochrypłym głosem i wyrzuciła do góry ochłapy, śmiejąc się na widok ptaka rzucającego się na skały.
Neil ruszył do stacji. Dopiero gdy doktor Barbara odwróciła się do niego, z maczetą w ręku, zdał sobie sprawę, że mogła go zaatakować.
– Neil? – Podeszła bliżej, przezornie przeczesując wzrokiem ścieżkę. Upewniwszy się, że jest sam, odsłoniła zęby w uśmiechu. Miała ziemistą cerę, ale gdy dotknęła ramion chłopca, na moment się zarumieniła. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Jak mnie znalazłeś?
– Szedłem za albatrosem.
– Powinnam się domyślić… Zbyt długo byliśmy razem.
Dotknął rozczochranych włosów i podrapanego czoła lekarki, zaniepokojony rozszerzonymi źrenicami jej oczu i świadom, że ledwie go poznaje. Umyła się w strumieniu, lecz na jej dłoniach pozostał fetor krwi i tłuszczu.
– Szukałem pani po całej wyspie. Codziennie przez trzy tygodnie.
– Wiem. Widziałam, jak przepływałeś pomiędzy piaszczystymi ławicami. – Doktor Barbara nadal spoglądała na Neila w sposób, który budził w nim niepokój, jakby spędziła zbyt dużo czasu wśród albatrosów i spodziewała się zobaczyć zamiast rąk rozpostarte skrzydła. – Czy zwierzyłeś się komuś, że domyślasz się, gdzie jestem?
– Nie… Nigdy nikomu o niczym nie powiem.
– w porządku. Tak będzie dla nich najlepiej. Wejdź… Wyglądasz tak, jakbyś musiał usiąść.
Zaprosiła go gestem dłoni do jaskini znajdującej się za betonową celą stacji meteorologicznej. Leżał tam, na podściółce z liści palmowych, śpiwór, a obok stał prymus, torba wypełniona puszkami z żywnością, turystyczny taboret z płóciennym siedzeniem i wiadro na wodę. Te proste sprzęty tworzyły scenerię pasującą do obrazu kryjówki jakiejś źle prosperującej czarownicy.
– Siadaj, Neil. Widzę, że jesteś zmęczony.
Na taborecie spoczywała czarna lekarska walizka, a obok niej strzykawka w pojemniku. Doktor Barbara wzięła ją i trzymając w ręku, położyła się na śpiworze. Wyraźnie oswajała się z widokiem długonogiego nastolatka, wypełniającego jaskinię niczym niezdarne zwierzę. Była na przemian wyczerpana i ożywiona, jakby nie do końca chciała się otrząsnąć z gorączki trawiącej ją tuż przed ucieczką i pozwoliła przetrwać w organizmie pewnej ilości bakterii, by w stosownym czasie móc zrobić z nich użytek.
– Co słychać w rezerwacie? Czy Kimo nadal zajmuje się zwierzętami, zamiast ciebie? Mam nadzieję, że karmi je codziennie. I jak się miewa Monique?
– Wszyscy mają się dobrze. – Zdjął z kolana jej bezwolną rękę. – Doktor Barbaro, czy pani do nas wróci? Bez pani rezerwat nie jest taki jak przedtem. Oni naprawdę pani potrzebują.
Читать дальше