– Poproś Davida, żeby miał oko na Trudi i Inger. Mogły przywlec tu coś paskudnego z Markizów. I pomóż pani Saito umyć męża. Musisz wygotować pościel. Dzięki Bogu, masz najsilniejszy organizm.
– Doktor Barbaro… Ten szkielet, który zobaczyłem… części szkieletu. Woda w lagunie może być skażona.
– To nonsens, Neil. Jeśli tam jest szkielet, to znaczy, że kości jakiegoś biedaka zostały oczyszczone z tkanki dwadzieścia lat temu. Nie mamy czasu na niedorzeczne przypuszczenia.
Na szczęście profesor Saito szybko wykrył źródło choroby. Zgodnie z podejrzeniami hipisi zakazili zespół pracujący w rezerwacie. Botanik zbadał próbki wody z urządzenia do jej oczyszczania zamontowanego przy zbiorniku. Na filtrach zidentyfikował wielką kolonię bakterii podobnych do pałeczki okrężnicy, a dokonana przez niego analiza próbek wody z akweduktu potwierdziła, że strumień został zanieczyszczony fekaliami. Wszyscy z wyjątkiem sceptycznego Neila uważali, że w ten sposób Werner i Wolfgang wzięli odrażający moralnie rewanż za, jak zapewne uważali, odebranie im ich kobiet. Obława, pod wodzą Carline’ a i pani Saito, na Niemców miała zostać przeprowadzona w dzień po dokonanym odkryciu. Jej celem było pozbycie się hipisów z atolu raz na zawsze. Profesor Saito, mimo że wyczerpany przez chorobę, zmontował prowizoryczny system destylacyjny, zapewniający niewielki wprawdzie zapas wody pitnej, ale za to sterylnie czystej. Gdy Carline wraz z Kimem i panią Saito przygotowywał atak na hipisów, doktor Barbara leżała pod moskitierą w swoim łóżku w gabinecie, wstrząsana dreszczami i poirytowana płaczem niesfornego dziecka. Andersonowie byli za starzy, żeby wziąć udział w obławie. Kiedy jednak zjawili się wieczorem w obozie, chcąc czuwać przy chorej lekarce, nie spodobało im się, że Carline spuszcza paliwo z baku buldożera.
– David… – Major usiłował powstrzymać Amerykanina napełniającego butelkę po winie ropą. – Czy to nie jest wbrew samej idei rezerwatu? Nie mamy pewności, że woda została zanieczyszczona rozmyślnie.
– Majorze, ludzie tłumaczą się w ten sposób od zawsze. – Carline oderwał kawałek poły bawełnianej koszuli i zatkał nim butelkę. – A co mamy? Na całym świecie odprowadza się do rzek chemikalia, zapaskudza wyciekami ropy ze statków plaże i truje nasze dzieci. Przynajmniej raz uznajmy, że zanieczyszczono wodę rozmyślnie.
– Ale dlaczego nie porozmawiać z Niemcami? – Pani Anderson zerkała ukradkiem na tę bombę zapalającą w ręku Amerykanina, jakby starała się oszacować jej moc. – Moglibyśmy dojść z nimi do porozumienia…
– Za późno, pani Anderson. Zjawiliśmy się tu po to, żeby ratować życie, i nie dopuszczę do naszej zagłady…
Amerykanin sprawiał wrażenie roztrzęsionego, lecz zarazem stanowczego, jakby uchwycił się ostatniej szansy potwierdzenia własnej wartości. Wiecznie trapiące go wątpliwości na swój temat i dający mu się we znaki, mimo materialnego bogactwa, brak pewności siebie mogły teraz zniknąć. Dla niego, tak samo jak dla Barbary Rafferty, pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Wszystkie pewniki, do których odwoływał się jako człowiek dobrze urodzony i które mu wpojono wraz z wychowaniem, podświadomie wpływały na zaniżenie jego samooceny. Teraz, w najprostszy z możliwych sposób, mógł ją podwyższyć. Neil zwrócił uwagę, że Amerykanin należy do mniejszości, której udało się uniknąć choroby. Czyżby to Carline zanieczyścił wodę, udusił kurę i namalował na murze wieży obsceniczne graffiti? To były sztubackie zagrywki – akty zemsty na apodyktycznej opiekunce ze strony kogoś, kto na zawsze miał pozostać dzieckiem.
Neil, nie chcąc uczestniczyć w napaści na pokojowo usposobionych Niemców, został przy pasie startowym. Kimo i pani Saito ruszyli na brzeg przez las, natomiast Carline zarekwirował łódkę Andersonów, najwidoczniej zamierzając zainscenizować nieoczekiwane wdarcie się na plażę od strony morza – w stylu generała MacArthura. Wsłuchując się w dźwięki wydawane przez silne uderzenia wioseł, Neil wsłuchiwał się również w dochodzący z kliniki uporczywy płacz Gubby’ego. Sądził, że Amerykanin chce spalić nędzne szałasy hipisów na plaży, ale okazało się, iż ten ma na oku bardziej kuszący cel. Bo oto nagle z tonącego jachtu buchnęły płomienie. Pod wpływem eksplodującej ropy dekoracja z psychodelicznych malunków na kadłubie „Parsifala” zaczęła się rozpadać, takielunek runął z masztu, a liny zwijały się w spirale. Z szałasu wyskoczył nagi Wolfgang i popędził do wody, lecz jacht zdążył się już wywrócić dnem do góry. Kajuta jarzyła się jak zapalona latarnia. Nawet Kimo i pani Saito, wraz z Neilem obserwujący z brzegu pożar, sprawiali wrażenie wstrząśniętych zniszczeniem stateczka. Carline zaś krążył wśród unoszących się na falach płonących części jachtu, odpychając je wiosłami i szczerząc zęby w uśmiechu jak pijany ojciec podczas dziecięcego przyjęcia w nienormalnej rodzinie. Neil odwrócił się nagle i przeciął pas startowy, oddalając się od laguny. Pod szałasem na plaży, który wybudował dla Trudi i Inger i gdzie je karmił oraz bawił się z Gubbym, fale zmywały resztki po pieczonych rybach. Ostatnie ości strzępiela zostały uniesione w głębiny i pogrążyły się w majestatycznej ciszy laguny.
Gdy po godzinie ruszył do obozu, na Saint-Esprit znowu panował mrok, bo wypalony kadłub jachtu zdążył już zatonąć. Zatrwożone niebo rozjaśniały tylko krążące nad atolem albatrosy, a ziemię fale oceanu, omywającego czarne plaże z jakimś maniackim uporem.
– Monique! Trudi!
W oknach kliniki widać było światła latarek. Na schodkach stała łkająca Inger. Pani Anderson próbowała ją pocieszyć. Przy drzwiach krążył Kimo, starając się zapanować nad nerwami jak wrażliwy policjant po tragicznym wypadku drogowym. Z laboratorium wyłonił się zaniepokojony hałasem profesor Saito. Zapinał przylegającą do wąskich ramion koszulę. Czyżby doktor Barbara umarła? Ziemia zdawała się usuwać Neilowi spod stóp. Wyobraził sobie ciało lekarki niesione na cmentarz nad białą koralową nawierzchnią pasa startowego. Pędząc do kliniki, miał poczucie, że Saint-Esprit wraz z postrzępionymi skałami najwyższego wzniesienia i albatrosami stacza się do laguny. Minął płaczącą Inger, usiłując w świetle latarek wyczytać coś z poważnej twarzy Kima.
Przy łóżku lekarki stał major Anderson. Uniósł moskitierę, jakby odblokowując zatrzask śmiertelnej pułapki, i oświetlił latarką białą, przesiąkniętą potem poduszkę, gdzie spoczywała głowa. Lepiące się od potu jasne włosy przypominały mokrą perukę. Na widok światła lekarka przewróciła oczami. Przez chwilę sprawiała wrażenie, że duszą znajduje się gdzieś daleko, może w płonącym „Parsifalu”.
– Doktor Barbaro… – Neil wysunął się przed majora Andersona i uklęknął przy łóżku. – To ja, Neil. Doktor Barbaro, niech pani nie umiera…
Monique odciągnęła go od łóżka, unikając spojrzenia lekarki. Objęła go tak mocno, że czuł bicie jej serca.
– Doktor Barbara nie umiera, gorączka jej spada. To bolesne, ale nie żyje ktoś inny…
Stojąca przy dziecinnym łóżeczku pani Anderson zdjęła z twarzy Gubby’ego dużą poduszkę. Dziecko leżało sztywno, z rączkami odrzuconymi do tyłu, ułożonymi tak z powodu przytłaczającej je poduszki. Źrenice były nieruchome. Pani Anderson uniosła lekko na dłoni głowę Gubby’ego, chcąc pokazać wszystkim jego niewidzące oczy. Ale Neil patrzył na poduszkę. Na wilgotnej poszewce widniały wymiociny i krwawy odcisk ust, tak samo jak na poszewce, którą palił po śmierci pana Didiera.
Читать дальше