Z maczetą w ręku prześliznęła się przez druty ogrodzenia i rozpłynęła w mroku.
Neil usiłował unieruchomić rozkołysane druty i nasłuchiwał odgłosów paniki, docierających z zagród i klatek. Był przekonany, że Kimo zaraz zacznie budzić kobiety i w laboratorium oraz w namiotach rozbłysną latarki. Ale tylko przy jednej z klatek mignął rozedrgany welon piór i rozległ się odgłos szponów desperacko czepiających się sklejki.
Doktor Barbara zjawiła się przy ogrodzeniu, zanim Neil zdążył rozchylić druty, żeby mogła przejść. Z jej lewej dłoni kapała krew. W prawej trzymała podrygującego w śmiertelnych drgawkach rzadkiego bażanta mikado, którego przysłał do rezerwatu chirurg z Tajwanu. Pod bezwładnym grzebieniem wytrzeszczone oko ptaka wpatrywało się w lekarkę, jakby bażant dopiero teraz ją rozpoznał.
Myśliwi i kochankowie
Doktor Barbara siedziała na taborecie, rozdmuchując dogasający ogień. W miarę jak węgiel drzewny tracił blask, jej twarz, tak ożywiona i rumiana, stawała się na powrót blada i pozbawiona wyrazu. Rezygnując z dalszej próby podtrzymania płomieni, lekarka otarła tłuszcz z podbródka i schowała strzykawkę do skórzanej walizki. Obok, na skalnym podłożu, siedział Neil, pałaszując ciemne mięso bażanta, które przypomniało mu, jak nie znosił w dzieciństwie jeść zbyt skruszałego mięsa dzikiego ptactwa. Doktor Barbara rozkoszowała się bażanciną, odgryzając delikatną tkankę z piersi, która stanowiła prawdziwy przysmak. Neil wciąż był zaszokowany tym, w jaki sposób uśmierciła ptaka. Po prostu z nadzwyczajną wprawą ukręciła stworzeniu szyję. Jeśli nikt w rezerwacie nie był w stanie uchronić ptaków, to co potrafili ustrzec? Myśląc o tym, ile czasu spędził na karmieniu zagrożonego gatunku bażanta i sprzątaniu jego klatki, zdał sobie sprawę, że tuczył go na tę ucztę o północy. Kiedy Neil rozpalał ogień, doktor Barbara sprawiała ptaka ze zręcznością wyniesioną z prosektorium. Najpierw odcięła mu głowę, nogi i skrzydła, a następnie z werwą wypatroszyła. Śluzowate wnętrzności wciąż leżały w pobliżu ognia w kałuży krwi. Jej widok zdawał się lekarkę ożywiać nawet bardziej niż zastrzyk „witaminy”, którą sobie zaaplikowała jako aperitif, kiedy Neil szukał przy leśnej ścieżce drewna na podpałkę.
Gdy ogień zgasł, zanurzyła we wnętrznościach palec wskazujący, szukając serca, i z namaszczeniem pomazała czoło Neila.
– Zapamiętasz mnie na zawsze. – Z podziwem spojrzała na krwawy deseń na swoich rękach. – A pewnego dnia, kto wie, może nawet mnie zjesz…
– Wolfgang i Werner jedzą albatrosy. Co się stanie z rezerwatem?
– Wciąż tu jest, bardziej realny niż kiedykolwiek wcześniej. Żyjąc po swojemu, odnalazłam ten rzeczywisty rezerwat, którego szukaliśmy.
– Rzeczywisty? – Neil wydłubał odłamek kości spomiędzy zębów. – Przed trzydziestoma minutami ten bażant był czymś rzeczywistym.
– Nie! – prychnęła. – Saint-Esprit to twór naszej fantazji, świat na niby, odwołujący się do całego tego sentymentalizmu ruchu obrońców praw zwierząt.
– Nie chodziło tylko o sentymentalizm, pani doktor. Chciała pani ratować albatrosy.
– I nadal chcę. – Z troską wytarła mu krew z czoła. – Przykro mi, Neil. Najpierw na twoich oczach wykradłam bażanta, a potem kazałam ci go jeść.
– Smakował mi… bardziej niż strzępiel czy terpuga. Ale jeśli zaczniemy zjadać zwierzęta, to nic nie zostanie z rezerwatu.
– Nie, Neil… Zastanów się, czemu naprawdę miał służyć ten rezerwat. Dlaczego przypłynęliśmy na Saint-Esprit? Nie chodziło o ptaki. Na świecie nie brakuje albatrosów.
– Mówiła pani, że są zagrożone.
– Bo są, ale przetrwają. Śmierć paru albatrosów, szczurów laboratoryjnych czy psów gończych właściwie nie ma znaczenia. To my jesteśmy zagrożone: ja, Monique, pani Saito, Inger, Trudi, nawet biedna stara pani Anderson w roli ordynansa majora… Dziwię się, że nie nauczył jej salutować.
– Monique i pani Saito? Ma pani na myśli kobiety?
– Tak! Nas, kobiety! – Spojrzała triumfalnie na sklepienie jaskini, jakby witała nowo nawróconego. – Saint – Esprit to nie jest rezerwat dla albatrosów, lecz dla kobiet, a w każdym razie mógłby być. To my stanowimy najbardziej zagrożony gatunek. Przybyliśmy tu, żeby ratować albatrosy, a co osiągnęliśmy? Zamieniliśmy Saint-Esprit w kolejny przytulny domek na przedmieściu, w którym to my, kobiety, wykonujemy wszelkie prace. Dźwigamy ciężary, doglądamy wszystkiego, troszczymy się o przyszłość i na nasze głowy spadają rozmaite zmartwienia.
– Kimo pracuje. David też. – Neil wrzucił do popiołu kość z udka bażanta. Był zaniepokojony nienawiścią lekarki do samej siebie, co zdradzał ton jej głosu. – I profesor Saito. Skatalogował tysiące rzadkich roślin.
– Neil, to są chłopcy. I bawią się w swoje chłopięce zabawy: polują, łowią ryby, kolekcjonują znaczki, podczas gdy Inger i Trudi dźwigają wodę, a Monique piecze chleb. Na litość boską, jeśli jeszcze raz zobaczę, jak piecze bagietkę, nie… wytrzymam!
– Ona lubi piec, tak jak pani Saito lubi prać, a Inger i Trudi lubiły zajmować się Gubbym.
– Oczywiście. Jakie były pierwsze udomowione zwierzęta? Kobiety! Same się udomowiłyśmy. Ale ja wiem, że jesteśmy bardziej nieokiełznane, niż można sądzić. Jesteśmy odważne, owładnięte namiętnościami i zdolne do porywów, albo przynajmniej byłyśmy. Potrafimy być okrutne i używać przemocy, nawet bardziej niż mężczyźni. Neil, potrafimy zabijać. Strzeż się nas, bardzo się strzeż…
– A co z mężczyznami?
– Z mężczyznami? – Zawahała się, jakby zaczęła rozmyślać o tym drobnym przeoczeniu. – Jest ich za dużo. W dzisiejszych czasach po prostu nie potrzebujemy ich tylu. Najpoważniejszym obecnie problemem świata nie jest niedobór wielorybów czy pand, lecz nadmiar mężczyzn.
– I co się z nimi stanie?
– Kto to wie lub się tym przejmuje? Ale ich czas przeminął. Należą do tego samego okresu co diugonie i manaty. I przeminęły czasy nauki, czasy rozumu. Ich miejsce jest w muzeum. Może przyszłość należy do magii… a to my, kobiety, potrafimy nią władać. Oczywiście zawsze będziemy potrzebowały kilku mężczyzn, dosłownie kilku, ale mnie interesują wyłącznie kobiety. Chcę, żeby na Saint-Esprit powstał rezerwat, w którym mogłyby ujawnić wszystkie swoje zagrożone moce: wewnętrzny żar, wściekłość i okrucieństwo…
Neil nasłuchiwał krzyków albatrosów i łopotu ich skrzydeł na wietrze. Miał poczucie, że ptaki przemierzają niezmierzone przestrzenie z przerażających marzeń doktor Barbary. Pragnąc ją nieco uspokoić, zaczął zdrapywać zaschniętą krew z jej dłoni.
– Doktor Barbaro, proszę do nas wrócić. Brakuje nam pani w rezerwacie. Bez pani Kimo i David nie przeżyją.
– A czy przeżyją, będąc ze mną? – Roześmiała się. – Postawię przed nimi wielkie wymagania. I czy potrafią myśleć jak kobiety? Czy są wystarczająco silni?
– Ja będę silny, pani doktor.
– Wiem. Tylko ty mnie rozumiesz. – Zimne powietrze znad oceanu spowodowało, że temperatura w wilgotnej jaskini spadła i lekarką wstrząsnęły dreszcze. Odwróciła się do legowiska i mocno ścisnęła ramię chłopca, gdy chciał wyjść. – Już za późno na twój powrót. Przenocujemy tu oboje. Potrzebuję cię teraz, Neil…
Przez następny tydzień mieszkał z doktor Barbarą, rzadko znikając jej z oczu. W ciągu dnia włóczyli się po atolu, wycinając maczetą przejścia w gęstym lesie i podglądając toczące się w rezerwacie życie – coraz bardziej zamierające. Neil po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i on przyczynia się do tego, iż uczestnicy wyprawy mają poczucie sensu swej pracy. Łowienie przez niego ryb, jego upodobanie do leniuchowania, lecz zarazem lojalność, a ponadto nieudane zaloty do Inger i Trudi czy obsesyjne zainteresowanie pływaniem i bronią atomową wprowadzały miary, za pomocą których mogli oceniać samych siebie. Gdy zniknął, niemal przestali ze sobą rozmawiać. To raczej jego zachowanie, a nie Barbary Rafferty, stanowiło dla nich, na wiele różnych sposobów, punkt odniesienia. Jego poświęcenie dla rezerwatu i hodowanych w nim zwierząt stale przypominało im, po co przybyli na Saint-Esprit. A teraz zapewne towarzyszyła im świadomość, że nastolatek, pomijając wszystko inne, musi jeść, nawet jeśli oznacza to, iż większość swojego pożywienia podkrada. Po jego zniknięciu tylko pani Anderson zadawała sobie trud opiekowania się zwierzętami. Tarasy były zachwaszczone i nikt nie zbierał ignamów i batatów. Zjedli ostatnie kury i żywili się produktami z puszek, które doktor Barbara zostawiła im w spadku. Pani Saito zaczęła niszczyć instalację do odsalania. Trudi i Inger nadal nosiły wodę do kuchni, gdzie Monique wydawała tylko jeden posiłek dziennie – wczesnym popołudniem. Carline, jak zawsze w słomkowym kapeluszu, przesiadywał przy szczątkach wieży kontrolnej, strzegąc swego pasa startowego. Kimo, zamroczony winem z orzechów kokosowych, przebywał w swoim namiocie. Profesor Saito rzadko odważał się opuszczać laboratorium, wciąż dochodząc do siebie po ataku gorączki. Ograniczył hodowlę do rzadkich grzybów i zagrożonych orchidei. Czasami patrzył na pas startowy i lagunę w taki sposób, jakby nie poznawał wyspy. Pani Saito wyprowadzała go z laboratorium, pozwalając mu się przewietrzyć i wskazując znajome drzewa jak doświadczona pielęgniarka kliniki psychiatrycznej.
Читать дальше