W ciągu sześciu tygodni od zniszczenia wieży kontrolnej rezerwat upodobnił się do obozu sekty religijnej. Namioty i zagrody zwierząt otaczało ogrodzenie z kabla telefonicznego. Kozy i kury już nie spacerowały swobodnie wśród namiotów i nie zanieczyszczały kuchni, a sznury do suszenia ubrań nie były obryzgiwane łajnem egzotycznych ptaków. Wszystkie stworzenia zostały zamknięte w specjalnych, wykonanych z metalu i szkła klatkach, podarowanych przez producenta wyposażenia farm z Idaho. Neil – karmiąc lori, maczi, boliwijskie pekari, torebniki piżmowe i jawajskie cywety, umieszczone w klatkach ze stosownymi etykietkami – odnosił czasem wrażenie, że prowadzi zoo, czyli coś całkiem przeciwnego do rezerwatu, w którym różne gatunki żyją na wolności. A przecież to właśnie założenie rezerwatu deklarował zespół doktor Barbary. Chłopiec zastanawiał się, kiedy wreszcie pozamykają w klatkach albatrosy. Oczywiście chodziło o dobro zwierząt. Nieskrępowana wolność, jak podkreślał profesor Saito, szybko prowadzi do chaosu. Zaprowadzając na Saint-Esprit rygor hodowlany, zbliżony do wojskowego, osiągali większą efektywność. Chronione ssaki zaczęły się rozmnażać, a rzadkie rośliny krzewiły się na tarasach i wspaniale kiełkowały na laboratoryjnych tacach.
Niestety, nie każdemu dobrze służył nowy reżim. Neil, po długich godzinach łowienia harpunem ryb w lagunie – co, jak zapewniała go doktor Barbara, stanowiło tymczasowy sposób zwiększania dawki protein w pożywieniu członków zespołu – dostawał strasznych dreszczy. Zatroskana lekarka zaczęła systematycznie badać jego krew i mocz, a nawet zasugerowała mu spędzenie kilku dni w pokoju dla chorych. Odmówił, licząc, że cieplejsza pod koniec roku pogoda pomoże mu powrócić do normy. Mimo przyjemności, jaką sprawiał mu dotyk dłoni lekarki na przeponie i wątrobie czy wymacywanie kości żeber oraz łopatek, zawsze czuł w klinice niepokój. Wąskie łóżko z odsuniętą moskitierą kojarzyło mu się z pułapką czyhającą na następną ofiarę. Jeszcze nikt nie został tu wyleczony, za to ojciec Monique zmarł w okolicznościach, które trapiły nie tylko Andersonów.
Ciężka próba, jaką przeszedł Didier, dostosowując się w pierwszym miesiącu pobytu do życia na wyspie, i trawiąca go od jakiegoś czasu nocami gorączka wyniszczyły jego organizm. Ale gdy Monique zaczęła gotować z łowionych przez Neila ryb pożywną bouillabaisse, stary ekolog szybko odzyskał siły. Zaczął z powrotem siedzieć i ożywił się. Wygłosił dla Neila wykład na temat zapachów trzymanych w klatkach zwierząt. Jednak wskutek jakiegoś tragicznego zbiegu okoliczności tego samego dnia, w którym po raz pierwszy wstał z łóżka, udając się wieczorem do latryny, dostał wylewu krwi do mózgu. Gdy rano Monique przyniosła mu śniadanie do pokoju dla chorych, już nie żył. Jego bezkrwista drobna twarz przypominała pomarszczonego grejpfruta, a otwarte usta ukazywały pożółkłe od tytoniu zęby. Profesor Saito zwrócił uwagę doktor Barbary na poranione wargi oraz na siniaki na podbródku i czole zmarłego, jednak nie domagał się wszczęcia dochodzenia, lecz bez najmniejszego oporu zgodził się na pochowanie od razu starego ekologa na cmentarzu przy kościółku. Carline wygłosił krótkie kazanie, a lekarka pocieszała Monique, najlepiej jak potrafiła, zapewniając, że zrobiła dla Didiera wszystko, co było w jej mocy. Neil zaś zobaczył więcej niż tylko siniaki. Doktor Barbara postanowiła spalić poplamioną pościel w koksowniku za kliniką i posłała tam Neila, żeby przypilnował ognia. Gdy przyszedł na miejsce, poplamiona krwią poszewka jeszcze się nie tliła. Zdawało mu się, że na podartym materiale widnieje zarys twarzy. Kiedy w końcu poszewka zaczęła się palić, chłopiec wpatrywał się w pożerające ją płomienie, wyobrażając sobie, że ktoś pod osłoną nocy wszedł do pokoju staruszka, odchylił moskitierę i przycisnął mu twarz poduszką, a stary ekolog, dusząc się, pogryzł sobie z bólu usta.
Neil nie zapomniał obscenicznego graffiti na murze wieży obserwacyjnej. Pogróżka, że doktor Barbara może zostać zgwałcona, została w tym malunku wyrażona w sposób jednoznaczny. Ktoś zabił kurę i nabazgrał jej krwią kozła gotowego do kopulacji z kobietą o wydatnym nosie. Kto? Kimo? Carline? A może Werner podczas któregoś z „odlotów”? Czyżby Niemiec zakradł się przed świtem do kliniki, licząc, że lekarka śpi pod moskitierą?
Chłopiec próbował ostrzec doktor Barbarę, ale tylko się do niego uśmiechnęła, spoglądając na stojące przed nią na biurku pojemniki z jego moczem i krwią, jakby to były figury szachowe.
– Neil, nikt nie chciałby wyrządzić mi krzywdy, nawet Werner. Poświęciłam wszystko dla sprawy rezerwatu.
– Wiem… Ale ta zarżnięta kura i malunek na murze wieży… – Był zbyt zakłopotany, żeby móc go opisać. – Wyglądały jak ostrzeżenie.
– Neil… – Przesunęła fiolkę z krwią, jakby zamierzała dać mata królowi. – Chyba byłeś nieco rozgorączkowany albo pogrążony w marzeniach o wojnie nuklearnej. Na Saint-Esprit panuje spokój, do tego stopnia, że czasami myślę…
Tak uważali wszyscy. Nawet Andersonowie milczeli, gdy chłopiec zagadnął ich o śmierć Didiera, choć byli nią zaniepokojeni i na pogrzebie trzymali się z dala od reszty zespołu, jakby kogoś podejrzewali o spowodowanie tej śmierci. Nieliczni ludzie, którzy odwiedzali wyspę – ciekawscy dziennikarze, zaintrygowani zamknięciem pasa startowego, przepływający tędy jachtami Amerykanie i Australijczycy, ofiarowujący dla rezerwatu zagrożone zwierzęta oraz francuscy ekolodzy z dużym ładunkiem rzadkich roślin – stwierdzali, że na atol powróciły tysiące albatrosów i że strzeże ich grupka milczących osób pod wodzą wyróżniającej się siłą woli, ale bardzo niecierpliwej zwolenniczki kobiecych rządów. Wolontariusze separowali się od świata jak fundamentalistyczna sekta i grzecznie odmawiali przyjęcia darów, prosząc tylko o powiadomienie krewnych i przyjaciół, że wszystko u nich w porządku. Na długo przed tym, nim kamery przestawały filmować wyspę, powracali do swych nieskomplikowanych zajęć, spulchniania ziemi, sadzenia i wysiewania roślin czy noszenia wody. Hodowane przez nich, zdrowo wyglądające zagrożone okazy flory i fauny sprawiały wrażenie nadesłanych z innej planety.
Dla Neila jedyny odpoczynek od spartańskiego reżimu stanowiły spotkania z hipisami. Przynosił Trudi i Inger jedzenie, jeśli tylko udało mu się zwędzić coś z kuchni. Bacznie obserwował toczące się na Saint-Esprit życie, czując, że bardziej ponura wyspa tylko czeka na wyłonienie się z mroku umysłów dwojga ludzi, na powołanie do istnienia przez bawiącą się fiolkami krwi doktor Barbarę oraz „artystę”, który namalował na murze wieży złowróżbne graffiti. Neil przypłynął na atol, marząc o zobaczeniu wybuchu bomby atomowej, ale śmierć spowodowana w inny sposób tylko czekała, żeby móc się objawić.
Po ataku na koczowisko hipisów i rozpaleniu na nowo ogniska dla Niemek Neil ruszył do Wernera na polanę przy nieszczęsnej wieży. Niemiec godzinami wędrował po znajdującym się obok wzgórzu w poszukiwaniu odpowiedniej kory i grzybów, z których produkował niewielkie ilości legalnie dostępnego halucynogenu. Chłopca, niewidocznego wśród cykasów rosnących w pobliżu wieży, zaintrygowało, że hipis klęczy nad martwym albatrosem, szarpiąc go za skrzydła, jakby chciał wyrwać pióro nadające się do udekorowania muru obscenicznym przedstawieniem doktor Barbary i kozła równie dobrze jak palec. Gdy jednak stanął za Wernerem, przygotowany na konfrontację, zorientował się, że ten kopie grób dla ptaka. Niemiec mamrotał jakąś mantrę i istotnie wyrwał ze skrzydła ptaka pióro, które przyczepił do kołnierza skórzanej kurtki. Jej klapy już zdobiły źdźbła trawy, uschnięty kwiat i noga kury, jakby Werner tworzył relikwiarz martwych roślin i zwierząt atolu.
Читать дальше