Neil, znudzony przedłużającym się czekaniem, przyciągnął liście powalonej palmy, osłaniając nimi płytkie legowisko jak siatką myśliwego. Leżąc na plecach, uniósł pałkę i wycelował w największego z albatrosów krążących nad wrakiem trawlera. Już zamierzał wypuścić swoją „strzałę”, gdy w tumanie kurzu liście gwałtownie się rozsunęły i spocona Monique przypadła obok niego do ziemi.
– Neil, co ty robisz? To nie są żarty!
Podczołgała się pod koronę palmy. Jej twarz była pobrudzona ziemią. Jak zawsze podczas ataków na hipisów zgubiła się w gęstym podszyciu i odreagowywała agresją.
– Gdzie są Saitowie? Neil! Czy dla ciebie to zabawa? Doktor Barbara kazała mi ciebie pilnować. – Spoglądała oczami krótkowidza na otaczające ich paprocie, jak udręczona stewardesa, która pogubiła pasażerów. Nawet na Saint-Esprit jej świat zdawali się zaludniać awanturniczy turyści, odmawiający zapięcia pasów, i krnąbrne jak Neil nastolatki czy aspołeczne osobniki, mogące przemienić się w groźnych bandytów. – Czy Saitowie jeszcze tu są?
– Od pół godziny stoją obok strumienia. – Neil wskazał na nich dłonią. – Wszyscy możemy nieco odpocząć.
– Nie ma na to czasu. – Monique podczołgała się wyżej, napierając na chłopca ramieniem i pośladkiem. Spoglądał na ciemne piegi na jej szyi i na bliznę na lewym uchu. Czyżby to był ślad po ugryzieniu przez przystojnego pilota podczas upojnych chwil spędzonych w jakimś hotelu w przerwie lotu? Za bardziej prawdopodobne Neil uznał, że to efekt pieszczoty jednego z zawsze napalonych niedźwiedzi Monique. Ale kobiece rzęsy Francuzki stanowiły uderzający kontrast z ostrymi, dziko rosnącymi brwiami. Silny zapach jej ciała i widoczne spod rozchełstanej koszuli piersi sprawiły, że kryjówka myśliwego zamieniła się w altankę, w której zaczęła dochodzić do głosu młodzieńcza pobudliwość seksualna. Nagle Monique trąciła Neila łokciem w głowę. – Ruszamy! David daje znak…
Od miejsca, w którym koczowali hipisi, dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów. Gęstniejący dym z ogniska, rozpalonego, żeby przygotować posiłek, mógł napawać optymizmem, ale niewiele było do jedzenia. Przy ogniu siedziały Trudi i Inger z nieodłącznym dzieckiem. Świeciło słońce, lecz one były ospałe i posępne, ledwie zdolne do odpędzania obsiadających ich twarze much. Czwórce Niemców i Gubby’emu dawało się we znaki chroniczne niedożywienie. Nie mieli siły, żeby wylać wodę z „Parsifala”, który powoli tonął, stojąc na kotwicy. Błagali o jedzenie załogi odwiedzających wyspę jachtów, lecz ewentualnych dobroczyńców odstręczał wynędzniały wygląd hipisów i ich pokłute strzykawkami ciała. Zdawało się, że nawet ocean objawia wobec nich niechęć, leniwie tocząc w czasie przypływu swoje przybrzeżne wody po czarnym piasku.
Werner siedział samotnie na plaży, wpatrując się w pokryty psychodelicznymi malunkami jacht, z którego płatami odpadała farba. Czas spędzał na rozmyślaniu w szałasie skleconym z drewna wyrzucanego przez fale albo na doglądaniu mikroskopijnych plantacji marihuany wśród pobliskich palm. Wolfgang zaś przemierzał wybrzeże, poszukując puszek z jedzeniem, które Neil zepchnął buldożerem do oceanu.
– Neil! Ruszamy! Vite! Vite!
Saitowie w jednej chwili zjawili się na plaży. Carline pędził do szałasów Niemców wybrzeżem, rozpryskując długimi nogami wodę. W ręku trzymał swój srebrzysty pistolet. Zerwał z szałasu Wernera płócienną markizę, która stanowiła dach, i zawlókł ją do morza, po czym cisnął w twarz nie reagującego Niemca garść czarnego piasku. Monique, szarpiąc Neila za podkoszulek, wypadła z paproci i zaczęła wrzeszczeć na Niemki ochrypłym głosem, który brzmiał jak zniekształcony przez mikrofon komunikat nadawany dla pasażerów z kabiny obsługi samolotu. Neil biegł za nią, wymachując pałką. Siedzące przy ognisku Trudi i Inger nawet nie drgnęły. Na widok pokrzykującego Carline’a Gubby wywracał oczami i chichotał. Saitowie również podeszli do ogniska. Trzęśli się z oburzenia. Japończyk ciskał groźne spojrzenia na obojętne kobiety, jakby to były najgorsze studentki, a jego żona z zajadłością rozrzuciła kopniakiem żarzące się drewno. Neil pomachał uspokajająco do Trudi, poklepał dzieciaka po głowie i ruszył do odwrotu, zamachnął się przy tym szeroko pałką, która nieszczęśliwie trafiła w pokryty solą ekran telewizora na wpół zagrzebanego w piasku. Wszyscy przestraszyli się nagłej eksplozji. Gubby zaczął płakać. Trudi kołysała go w ramionach. Wolfgang przestał szukać puszek w przybrzeżnych falach i brnął z wysiłkiem do brzegu. Werner kręcił głową z powodu niezdarności Neila.
Akcja wyspiarskich komandosów dobiegła końca. Pod wodzą Carline’a, który skonfiskował hipisom ostatnie puszki z żywnością, biegli do pasa startowego. Neil cisnął pałkę do morza. Przeskakiwał przez poletka marihuany, nie chcąc jej podeptać.
– Yukio, brawo! Monique, świetna robota!
Carline już stał za buldożerem. Jego niebieskie oczy błyszczały z podniecenia. Kimo, choć był zawodowym policjantem, odmawiał udziału w obławach na hipisów, ale David znajdował w nich niemal chłopięcą przyjemność. Zagrzewał uczestników do maksymalnego wysiłku niczym harcmistrz swoich podopiecznych w czasie międzyszkolnych zawodów, choć uważał, żeby nikomu nic się nie stało. Chromowany pistolet to był jego gwizdek sędziego. Neil przypuszczał, że na Saint-Esprit Carline odkrył swoje prawdziwe powołanie. Amerykanin, mimo odziedziczonej po przodkach fortuny, włącznie z firmą farmaceutyczną ojca, i mimo prestiżu, jakiego przydawał mu udział w misjach w Afryce i Ameryce Południowej, po raz pierwszy w życiu poczuł się użyteczny jako organizator ataków na hipisów. No cóż, takie „zabawy” zawsze stanowią śmiertelnie poważną sprawę dla ludzi dziedziczących bogactwo z pokolenia na pokolenie.
– Neil, nic ci nie jest? Masz przeciętą stopę. – Carline wskazał dłonią na krew na białej nawierzchni pasa. – Czy ugryzła cię któraś z kobiet? Uważaj na tych Niemców. Będą walczyć do upadłego.
– To od telewizora. Uderzyłem w ekran niechcący.
– Na pewno oglądali jakieś świńskie programy. Niech doktor Barbara obejrzy ranę. Tak czy owak, spisałeś się na medal, synu. Już więcej nie odważą się nas okradać.
Amerykanin ruszył pasem startowym, a za nim Monique i Saitowie. Każdy niósł łup w postaci puszki. Nie mogli się doczekać gratulacji od doktor Barbary przed rozpoczęciem tak przyziemnego zajęcia jak przetrząsanie wyspy w poszukiwaniu ignamów i batatów.
Neil czekał, aż umilkną triumfalne okrzyki wojowników, oczyszczając stopę z odłamków szkła. Gdy zapanował spokój, wrócił do koczujących na plaży hipisów. Pomógł Inger i Trud i odbudować szałasy, rozpalił im nowe ognisko, a potem bawił się z dzieckiem.
Ataki na Niemców to była farsa, lecz spełniały konkretne cele – jednoczyły uczestników i tworzyły iluzję, że rezerwat jest oblegany przez wrogów. Te „plemienne” popisy wprowadzały w monotonię życia na wyspie błogosławione chwile napięcia, wszystko bowiem zdominowała praca, a zwłaszcza nie kończące się poszukiwania roślin jadalnych. Zespół doktor Barbary, dzięki zapasom gromadzonym w zamykanym na kłódki magazynie i świeżym owocom, dostarczonym kilkakrotnie przez załogi przybywających na wyspę z wizytą jachtów, potrafił utrzymać się przy życiu, co utwierdzało lekarkę w przekonaniu, że należy odciąć się od świata. Grupa była teraz bardziej scementowana, zdyscyplinowana, obsesyjnie pochłonięta sobą i całkowicie oddana ciężkiej pracy. Jednak, ku zaskoczeniu Neila, wszystko to irytowało doktor Barbarę. Sądził, że lekarka cieszyć się będzie z karności, jaka zapanowała w zespole, lecz ją szybko znudziły sporządzane przez Carline’a i profesora Saito rozkłady zajęć oraz listy zadań do wykonania. Klomby kwiatowe, założone przez panią Saito wokół kliniki i magazynu, ozdobne chodniki, ułożone przez Monique z kamyków, a także coraz głębsze rowy odpływowe, kopane przez Kima – wszystko to wyprowadzało ją z równowagi. Fetyszyzując samodyscyplinę i etos pracy, uczestnicy ekspedycji uczynili z rezerwatu instytucję i tłumili swoje anarchistyczne skłonności, które przywiodły ich na Saint-Esprit. Neila uderzała zwłaszcza surowość Monique i skłonność Kima do izolowania się w namiocie, gdzie marzył o niepodległym królestwie Hawajów, istniejącym teraz, jak sądził chłopiec, właśnie na tej mikroskopijnej powierzchni. Saitowie rzadko opuszczali laboratorium hodowli roślin, podczas gdy Carline, przeciwnie, z upodobaniem spacerował samotnie po wyspie. Jego wysoką, długonogą sylwetkę można było zobaczyć zwłaszcza w miejscach, w których pozostały ślady po rdzennych mieszkańcach wyspy, jakby polował na kolejnych przeciwników.
Читать дальше