Doktor Barbara obstawała przy swoich racjach, ale pozostali członkowie wyprawy przezornie milczeli. Niechęć do rozmowy wzmagała choroba starego Francuza i świadomość, że zostali odcięci od świata. Izolując się od wszystkich, obwarowywali się w fortecy. Na czarnych plażach atolu lekarka wzniosła teraz niewidoczne mury, a z Pacyfiku uczyniła fosę.
Po tym jak umilkły zajadle broniące idei rezerwatu media, wyspę odwiedziło kilka statków. W tydzień po odesłaniu dakoty w lagunie zarzucił kotwicę katamaran z trzema urlopowanymi oficerami marynarki peruwiańskiej na pokładzie. Doktor Barbara zaprosiła ich do odwiedzenia rezerwatu i spędziła z nimi godzinę w magazynie, rozmawiając i popijając przyniesione przez nich wino. Żaden z pozostałych uczestników wyprawy nie dołączył do grupy, ale Neil i Carline dopłynęli łódką do statku i nagrali wiadomości do przekazania dla ich rodzin. Chłopiec, słuchając samego siebie, jak zapewnia matkę, że wszystko jest w porządku, a następnie Amerykanina z dumą przedstawiającego żonie postępy w tworzeniu rezerwatu, był świadom, iż te słowa już nie pasują do sytuacji na wyspie. Mówił prawdę informując, że dokuczają mu moskity i muchy, że ciężko pracuje, dobrze się odżywia i nie choruje, a rana postrzałowa na stopie zupełnie się wygoiła, ale czuł, iż zarówno on, jak i Carline sięgają do nieaktualnego scenariusza. W miejsce dotychczasowej pojawiła się zupełnie nowa wyspa, na której pas startowy istniał tylko w wyobraźni doktor Barbary – przeznaczony dla samolotów z niepożądanym dla członków zespołu ładunkiem.
Gdy na godzinę przed zmierzchem Peruwiańczycy podnieśli żagle, tylko lekarka machała im na pożegnanie. Potem rozebrała się i długo pływała, a następnie wspięła się na skały, gdzie stała w mroku wśród albatrosów.
Rano Neil nie był zaskoczony widokiem zgliszczy po spalonej nocą wieży kontrolnej i obwinianiem o to hipisów.
– Barbaro, jest czas milczenia i czas działania! – Carline, z pistoletem w ręku, krążył wokół wciąż żarzących się szczątków: sterty zwęglonych desek zwalonych na zniszczoną radiostację. – W futbolu jest zarówno atak, jak i obrona. Zachowujemy się stanowczo zbyt biernie.
– Czyżby? – Lekarka sprawiała wrażenie absolutnie nieprzejętej tym aktem wandalizmu. Kierowała dłonią dym na twarz i delektowała się zapachem sosnowej żywicy sączącej się z nadpalonego drewna. – Co proponujesz… karną ekspedycję?
– Proponuję, żeby wyznaczyć jakąś granicę, której nie wolno im przekraczać! – Amerykanin wskazał dłonią odległe szałasy. – Kochają się na plaży, piją wodę z naszego strumienia, palą marihuanę i błagają nas o jedzenie.
– Zupełnie jak w niebie. Mogłabym do nich dołączyć. – Położyła rękę na ramieniu Neila. – David, musimy być miłosierni. Nie ma nic bardziej przykrego niż widok ludzi pracujących bez chwili wytchnienia. Poza tym, jakie znaczenie ma ten pożar? Skoro na wyspie nie będą lądowały samoloty, to połączenie radiowe nie jest nam potrzebne.
– Barbaro… – Wyprowadzony z równowagi Carline przyłożył sobie pistolet do skroni. – Co spalą w następnej kolejności? Magazyn? Klinikę? Laboratorium? Zniszczyli moje lotnisko! Musimy coś zrobić!
– W porządku. Poślemy do nich Neila. Zna ich dobrze… Może się dowie, jak do tego doszło.
– Piąta kolumna? To mi się podoba. – Amerykanin schował pistolet do kabury i uśmiechnął się do chłopca. – Musisz tylko zbudować konia trojańskiego…
Neil, dokładnie poinstruowany przez Carline’ a, udał się na plażę. W lagunie pozostał tylko „Parsifal” z czwórką Niemców i opóźnionym w rozwoju dzieckiem. Czasami zjawiali się w obozie i kręcili koło kuchni, w nadziei że dostaną dla małego mleko w proszku. Trudi, drobna ciemnowłosa kobieta po dwudziestce o bladej, ale ładnej twarzy i stwardniałych od nakłuć żyłach na rękach, często podchodziła do zagród z dzieckiem w ramionach, błagając Neila o skopek koziego mleka i kilka jaj dla małego. Z sympatii dla chłopczyka na ogół jej nie odmawiał i nie przyjmował oferowanych w zamian tabletek LSD.
– No weź. Są dobre. – Zawsze to powtarzała. – Zobaczysz nową wyspę z ptakami.
– Trudi, one naprawdę wróciły.
– Ale chodzi o twoje wizje.
Hipisi, mimo okazywanej im przez Carline’a wrogości, darzyli Neila sympatią. Chętnie dzielili się z nim jedzeniem z puszek wyławianych z morza i pozbawionych etykietek.
– Każdy posiłek to niespodzianka – oświadczył kiedyś Werner, kapitan „Parsifala”, gdy usiedli przy ognisku. – Stwarzając świat, Bóg chciał, żeby tak zawsze było. Nasi przodkowie raz znajdowali orzechy czy owoce, kiedy indziej zaś łapali rybę. A teraz ludzie wiedzą, co będą jedli: lasagne, sznycel po wiedeńsku lub jaja benedict… Co za nuda.
Ten krępy Niemiec z Nadrenii, o wytatuowanych policzkach, huśtał dziecko na kolanach. Po chwili otworzył drzwi do miniaturowego szałasu, który zbudował z wyrzucanego przez morze drewna i z muszli.
– Gubby, to twój domek, ale wszyscy będziemy w nim mieszkać.
Dziecko śmiało się hałaśliwie, usiłując położyć na dachu trzymane w ręku muszelki i odpychając dłoń łaskoczącego je Wolfganga, cichego, wychudzonego sternika, u którego doktor Barbara podejrzewała gruźlicę. Obaj mężczyźni z przyjemnością bawili się z malcem i obserwowali krzątające się wokół ich skromnego gospodarstwa kobiety. Trudi zbierała na plaży skorupy orzechów kokosowych i liście palmowe i wkładała je do nosidełek dziecka. Inger, kiedyś krzepka kobieta, miała ufarbowane na żółto włosy, ospowatą cerę i ślady po nakłuciach strzykawką na udach. Dokładała do ognia.
– Inger, wypowiedz zaklęcie – nakłaniał ją Werner, gdy otwierała puszkę wyjętą ze schowka ze skromnymi zapasami. – Na zupę szparagową, bratwurst albo na śledzie marynowane…
– Pasta do butów… Wypastuję Gubby’emu pupkę. – Pochyliła się nad małym i namalowała mu na rozdętym czole dwa rogi. – Teraz jest diablątkiem…
– Jest i bez tego. – Trudi sięgnęła po następną puszkę. – Gubby, wystraszysz ukochane ptaki doktor Rafferty. – Odwróciła się do Neila, jak zwykle spoglądając na jego barczyste ramiona. – A więc przyjechałeś tu, żeby ratować albatrosy?
– Tak… W pewnym sensie.
– W jakim sensie? Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi cię ich los? Doniosę doktor Rafferty.
– On chce zobaczyć wojnę atomową – wmieszał się do rozmowy Werner. – Samo słońce mu nie wystarczy.
– Może jest chory na umyśle – podsunęła Inger. – To gorączka wyspiarska. Nie ma na nią lekarstwa. Gubby, wrzucił całe twoje jedzenie do morza.
Neil bawił się z dzieckiem, wciąż usiłując odgadnąć, która z dwu kobiet jest matką małego.
– Musiałem. Doktor Barbara mi kazała – tłumaczył się nieprzekonywająco.
– Zawsze robisz, co ci każe?
– Nie. Zwykle odmawiam. Robię tylko to, co jest ważne.
– Właśnie tego nie powinieneś robić. – Wydobywający się z brodawek pokarm plamił wytartą dżinsową kamizelkę Niemki, ale wydawała się zbyt wyczerpana, żeby móc nakarmić dziecko. – Nigdy nie rób rzeczy, o których ktoś ci mówi, że są ważne.
– Masz rację, Inger.
Leżał przy ognisku i obserwował śmiejące się na widok fal dziecko. Zasoby żywnościowe atolu niemal się wyczerpały, ale hipisi nie przejawiali niepokoju. Byli niedożywieni i szybko się męczyli, jednak wciąż działali ożywczo na chłopca poddanego reżimowi wprowadzonemu przez doktor Barbarę w obozie. Neil wiedział, że nie interesuje ich rezerwat i że nie zadaliby sobie trudu podpalenia wieży kontrolnej. Ich uszkodzony przez morskie fale jacht wciąż stał na kotwicy, lecz pewnego dnia, z powodu najzwyklejszej fanaberii, mógł odpłynąć. Ale dopóki tu tkwił, zmęczenie hipisów było zaraźliwe i bardziej niebezpieczne dla ekipy doktor Barbary niż gruźlica Wolfganga. Nagłe ograniczenie racji żywnościowych zmniejszyło siły witalne uczestników ekspedycji. Po dniu pracy leżeli w namiotach albo przechadzali się po plaży, w nadziei że znajdą puszki z żywnością wyrzucone na brzeg przez fale. Teraz tylko Carline wierzył, że to hipisi podpalili wieżę kontrolną, lecz doktor Barbara, zaniepokojona upadkiem ducha mieszkańców obozu, twardo obstawała przy tej wersji i robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby rozbudzić w nich uśpioną wrogość wobec zbijających bąki hipisów.
Читать дальше