Neil, zaintrygowany tymi młodymi kobietami, zaczął wieczorami dołączać do palących ogniska hipisów. Podsycany przez gazolinę ogień palonych szczap drzewa palmowego rozjaśniał przybrzeżne wody oceanu, a chłopiec, leżąc na plaży, oglądał wraz z resztą towarzystwa „odlotowe” filmy zrealizowane kamerą wideo i odbierane za pośrednictwem przenośnego telewizora, który stał na piasku. Dwie Niemki z „Parsifala” na zmianę karmiły piersią milutkie dziecko wywracające oczami osadzonymi pod rozdętym z powodu zespołu Downa czołem. Zastanawiając się, która z nich jest matką, i domyślając się, że jedna zostawiła własne dziecko w Vancouver, Neil palił marihuanę i pił zaprawione korzeniami wino, którym częstował go brodaty kapitan „Parsifala”. Obecność na wyspie narwanych, ale niewiele wymagających od życia hipisów stanowiła miłą zmianę w życiu chłopca, dotychczas poddanego wyłącznie purytańskiemu reżimowi doktor Barbary. Albatrosy powracały na wyspę i nie miała na to wpływu głębokość kopanych latryn. Teraz mniej obchodził go los lori oraz zagrożonych odmian karłowatego bambusa z gór Nepalu. Zaciągał się łagodnym dymem, myśląc czasami o Louise. Wydawała mu się tak nierealna jak próby z bronią atomową na zamienionej w rezerwat wyspie.
Po jednym z wieczorów spędzonych na plaży obudził się w namiocie na godzinę przed świtem. Nad łóżkiem pochylała się doktor Barbara. Jej twarz rozjaśniało odbijające się od wód oceanu światło. Czuł od lekarki silny zapach potu, co znaczyło, że starała się wprawić w stan furii. Usłyszał szum bijących o rafę fal, od którego odróżniały się żałobne, przypominające muzykę fletu zawodzenia wody przelewającej się przez kadłub „Diugonia”. Gdy doktor Barbara zaczęła macać moskitierę, Neil wciągał silny zapach szybciej. Domyślił się, że wieczorem wspięła się na skały, chcąc być bliżej swoich ukochanych albatrosów. Zawsze tak robiła, gdy podejmowała ważną decyzję. Krocząc wśród ptaków, mogła widzieć Neila i hipisów zgromadzonych na plaży przy ognisku.
Zdjęła moskitierę i usiadła na łóżku i przycisnęła dłonią żołądek chłopca.
– Neil… Czas wstawać.
– Doktor Barbaro…
– Nie rób za dużo hałasu. Potrafisz kierować buldożerem?
– Oczywiście.
– Znasz się na obsłudze?
Neil usiadł, wycierając usta z resztek marihuany.
– Czy pani chce, żebyśmy zbudowali drugi pas startowy?
– Drugi? Mamy o jeden za dużo. Wstań i włóż coś na siebie.
Czekała, dopóki się nie ubrał, ani na chwilę nie odrywając wzroku od jego nagiego ciała. Po chwili wygładziła moskitierę, podniosła klapę namiotu i skinęła dłonią. Przeszli w milczeniu obok namiotu, w którym spała Monique wraz z ojcem. Kołyszące się światła jednożaglowca Andersonów zdawały się tonąć w czerni laguny. Akweduktem pokrytym blachą cynkową płynęła po zboczu woda. Jej szmer zagłuszały uderzające o brzeg fale. Doktor Barbara miała na czole krople zimnego potu. Neil, wciąż oszołomiony marihuaną, potknął się w koleinie wyżłobionej na pasie startowym przez dakotę. Lekarka chwyciła go za ramię, pomagając odzyskać równowagę, i wskazała dłonią buldożer, zaparkowany tuż obok długiego szeregu skrzyń ze sprzętem i z różnego rodzaju zapasami.
– Chcę, żebyś uruchomił buldożer.
Neil nasłuchiwał pojękiwań „Diugonia”. Ognisko hipisów wciąż płonęło, ale oni spali w szałasach.
– Uruchomił buldożer? A dokąd się pani udaje?
– Donikąd się nie udaję. Zostaję tu z tobą. A teraz posłuchaj… Chcę, żebyś zepchnął to wszystko do oceanu, całą tę masę… Tak głęboko, jak tylko jesteś w stanie.
– Szałasy, pani doktor? Tam jest dziecko, a jedna z dziewcząt ma malarię.
– Nie szałasy! Nimi zajmę się później. – Wskazała dłonią wciąż zapakowane drewniane skrzynki. – Usuń je stąd! Zepchnij do morza!
Kręciła się nerwowo, wzbijając tuman koralowego pyłu.
– Pani doktor, potrzebujemy zapasów. Są tu po to, żeby nam służyć – perswadował jej łagodnie.
– Wcale nie! – Chwyciła go za ramię i zaprowadziła do buldożera. – Nie potrzebujemy ich i nie służą nam. Zamieniają Saint-Esprit w miejsce rozrywki. Musimy zacząć od początku i dojść do wszystkiego samodzielnie. A teraz siadaj za kierownicą i włącz silnik!
– Ale co z jedzeniem? – Przycisnął dłonie do stalowej gąsienicy. – W obozie mamy zapasy tylko na trzy tygodnie…
– Jedzenie też zepchnij do morza! – Doprowadzona do wściekłości, uderzała pięścią o pięść. – Zadowolimy się tym, co sami wyhodujemy. Spróbuj mnie zrozumieć… Chcę, żeby świat zostawił Saint-Esprit w spokoju i zapomniał o nas. Wtedy się dowiemy, kim naprawdę jesteśmy!
W trzydzieści minut później Neil wyłączył silnik. Oparł się na metalowym siedzeniu i wciągnął do płuc powietrze pełne cuchnących spalin z diesla. Był pobrudzony smarem wydostającym się spod uszczelki. Dwaj hipisi rozpalili w otwartym terenie powyżej plaży małe ognisko z połamanych drewnianych skrzynek. Płomienie grały refleksami na zatłuszczonych przyrządach sterowniczych. Wśród drzew stali wszyscy mieszkańcy wyspy, spoglądając na fale odbijające się od rafy i łapczywie porywające skrzynki oraz bale płótna. Koleinami wyżłobionymi w piasku przez buldożer woda przetaczała się jak lawina. Już zdążyła porozbijać drewniane skrzynki i cofając się, unosiła do oceanu zapasowe barbecue i plażowe sofy. Na falach kołysały się kawałki drewnianych chodników, a moskitiery dryfowały na głębinę niczym porzucone całuny. Setki puszek z żywnością przetaczały się w tę i z powrotem na pojękującym twardym piasku, jakby uczestniczyły w jakimś obłąkańczym wyścigu.
Doktor Barbara przechadzała się wybrzeżem w przemoczonym przez fale podkoszulku, z uśmiechem dumnego z siebie, psotnego dziecka spoglądając na rozproszoną w jednej chwili po czarnej plaży górę prezentów. Jeden z hipisów zaczął brodzić w przybrzeżnej wodzie. Wyratował z toni puszkę. Nakleił sobie etykietkę wokół przegubu dłoni. Drugi wyciągnął z głębszej wody rower, przeprowadził go przez fale i cisnął lekarce pod nogi.
Neil wciąż odpoczywał na siedzeniu buldożera. Był zbyt zmęczony, by móc wysiąść. Zdążył zepchnąć wszystko do oceanu, nim ktokolwiek się obudził. Pierwsi zjawili się na brzegu hipisi. W milczeniu spoglądali na niknące w wodzie zapasy, dzięki którym tak obficie byli zaopatrzeni w jedzenie i picie. Andersonowie siedzieli w kokpicie swojego jednożaglowca i otuleni kocem obserwowali zajście przez lornetki. Saitowie w pośpiechu narzucili na siebie żółte nieprzemakalne płaszcze i przystanęli pod palmami. Zachowywali spokój, podczas gdy obnażony do pasa David Carline, z pistoletem zatkniętym za spodnie od piżamy, potrząsał głową i wznosił ręce do nieba, jakby chciał sprawdzić, czy i ono uległo dewiacji. Tylko Kimo się uśmiechał, nie kryjąc podziwu dla lekarki. Nadal pozostawał pod wrażeniem jej osobowości i niezależnej natury.
– Barbaro, jestem z tobą!
Monique biegła do brzegu. Zawiązała szlafrok, uścisnęła lekarkę i ucałowała ją w policzki. Kobiety objęły się i trwały tak na linii lądu i morza, obryzgiwane przez fale, dopóki ostatniej ze skrzyń nie wciągnęła wodna kipiel.
Ekologia raju
W tygodniu od zniszczenia zapasów Neil wciąż był zaszokowany tym, co zrobił. Skończyły się przyloty samolotów z darami i ucichło zainteresowanie mediów. Rezerwat został pozostawiony samemu sobie i każdy z uczestników wyprawy troszczył się tylko o przetrwanie. Pierwotny powód ich przybycia na Saint-Esprit – ratowanie albatrosów przed zagładą czekającą je z chwilą rozpoczęcia na wyspie prób z bronią atomową – znikł. Wieczorami, po chudym posiłku, siadywali na plaży i obserwowali hipisów wyławiających z oceanu puszki z jedzeniem. Wszystkich przytłaczało bezkresne niebo nad głowami.
Читать дальше