– Ależ nie, kocham cię.
– Kłamiesz – powiedziała. – Masz kogoś innego, kogo kochasz. To było jeszcze lepsze. Jaromil pochylił głowę i smutno wzruszył ramionami, jakby przyznawał, że jest coś z prawdy w tym zarzucie. – To nie ma sensu, jeśli to nie jest prawdziwa miłość – rzekła studentka posępnie. – Powiedziałam ci, że nie potrafię tych spraw lekceważyć. Nie zniosę tego, bym była dla ciebie namiastką kogoś innego.
Chociaż noc, którą przeżył, była pełna udręki, było z niej dla Jaromila jedno jedyne wyjście: żeby się jeszcze raz powtórzyła i by mógł swe niepowodzenie naprawić. Dlatego musiał jej teraz powiedzieć: – Nie, krzywdzisz mnie. Kocham cię. Ogromnie cię kocham. Ale coś przed tobą ukryłem. W moim życiu jest rzeczywiście jeszcze inna kobieta. Ta kobieta mnie kochała, a ja jej wyrządziłem wielką krzywdę. Leży teraz na mnie jakiś cień, który mnie przygniata i wobec którego jestem bezsilny. Proszę cię, zrozum mnie. Byłaby to krzywda, gdybyś z tego powodu nie chciała się już ze mną spotykać, bo kocham tylko ciebie, tylko ciebie.
– Nie mówię, że się z tobą już nie chcę spotykać, mówię tylko, że nie zniosę żadnej innej dziewczyny, nawet w postaci cienia. To ty mnie zrozum, miłość jest dla mnie absolutem. W miłości nie uznaję kompromisów.
Jaromil patrzył w twarz dziewczyny w okularach i ściskało mu się serce na myśl o tym, że mógłby ją stracić; wydawało mu się, że jest mu bliska, że mogłaby go zrozumieć. Mimo to jednak nie mógł się jej zwierzyć i musiał przybierać minę kogoś, na kim leży fatalny cień, kto jest rozbity i godzien litości.
– Czy absolut w miłości – pytał ją – nie oznacza przede wszystkim tego, że jedno drugiego potrafi zrozumieć i kochać ze wszystkim, co jest w nim i na nim, nawet z jego cieniami?
To było dobrze powiedziane i studentka się nad tym zamyśliła. Jaromilowi wydawało się, że może jeszcze nie wszystko stracone.
Dotychczas nie dawał jej nigdy do czytania swoich wierszy; czekał na spełnienie obietnicy malarza, że mu pomoże opublikować je w jakimś czasopiśmie awangardowym; dopiero blaskiem drukowanych liter zamierzał ją olśnić. Teraz jednak trzeba było przywołać wiersze na pomoc. Wierzył, że gdy studentka je przeczyta (a najwięcej obiecywał sobie po wierszu o staruszkach), zrozumie go i będzie poruszona. Rozczarował się: przypuszczała chyba, że wobec swego młodszego przyjaciela zobowiązana jest do krytycznej rady i całkowicie zmroziła go rzeczowością uwag.
Gdzie się podziało to wspaniałe zwierciadło jego entuzjastycznego podziwu, w którym kiedyś po raz pierwszy odkrył swą osobowość? Ze wszystkich luster szczerzyła się teraz do niego ohyda jego niedojrzałości i to było nie do zniesienia. Wtedy przypomniał sobie nazwisko sławnego poety otoczonego nimbem europejskiej awangardy i rodzimych ekscesów, i choć go nie znał a nigdy nawet nie widział, poczuł do niego ślepe zaufanie, jakie prosty wierzący czuje wobec dostojnika swego Kościoła. Wysłał mu swoje wiersze z pokornym i błagalnym listem. Marzył potem o jego odpowiedzi, przyjaznej i pełnej uznania, i to marzenie kładło się jak balsam na jego spotkania ze studentką, które były coraz rzadsze (twierdziła, że na wydziale zbliżają się egzaminy i ma mało czasu) i coraz smutniejsze.
Powracały znów dla niego czasy (zresztą całkiem niedawne), gdy rozmowa z jakąkolwiek kobietą sprawiała mu kłopoty i musiał się do niej w domu przygotowywać; teraz znów przeżywał każdą randkę już wiele dni wcześniej i całymi wieczorami rozmawiał w domu ze studentką. W owych nigdy nie wygłoszonych monologach rysowała się coraz wyraźniej (a jednak tajemniczo) postać kobiety, co do której istnienia wyraziła studentka swe podejrzenia rano przy śniadaniu w pokoju Jaromila; obdarzyła Jaromila światłem przeżytej przeszłości, wywoływała zazdrosne zainteresowanie i usprawiedliwiała niepowodzenie jego ciała.
Niestety, rysowała się tylko w nie wypowiedzianych monologach, bowiem z rzeczywistych rozmów Jaromila ze studentką niepostrzeżenie i szybko zniknęła; studentka przestała się nią interesować równie niespodziewanie, jak niespodziewanie zaczęła o niej mówić. To było niepokojące! Wszelkie drobne aluzje Jaromila, starannie przygotowane przejęzyczenia i nieoczekiwane zamilknięcia, które miały wyglądać na wspomnienia o innej kobiecie, pomijała nie zwracając na nie uwagi. Zamiast tego długo (i, co gorsze, całkiem wesoło!) opowiadała mu o wydziale i opisywała różnych poznanych tam kolegów tak plastycznie, że zdawali mu się znacznie bardziej realni niż on sam. Oboje powracali do stanu sprzed wzajemnego poznania się: z niego stawał się niepewny chłopaczek a z niej kamienna dziewica, prowadząca uczone rozmowy. Tylko chwilami bywało (i te chwile Jaromil ogromnie lubił i chłonął), że nagle zamilkła albo powiedziała ni stąd ni zowąd zdanie, smutne i melancholijne, do którego jednak Jaromil daremnie starał się nawiązać swymi własnymi słowami, ponieważ smutek dziewczyny zwracał się wyłącznie do wewnątrz jej samej i nie pragnął porozumienia ze smutkiem Jaromila.
Jakie było źródło tego smutku? Kto wie; może żal jej było ginącej miłości; może myślała o kimś innym, za kim tęskniła; kto wie; kiedyś ta chwila smutku była tak intensywna (szli właśnie z kina cichą zimową ulicą), że położyła mu w marszu głowę na ramieniu.
Mój Boże! Tego już przecież doznał! Doznał tego, gdy kroczył kiedyś parkiem z dziewczyną, którą znał z lekcji tańca! Ten gest głowy, który go wtedy podniecił, i tym razem podziałał na niego tak samo: był podniecony! Był szalenie i to w widoczny sposób podniecony! Tym razem jednak się nie wstydził, wprost przeciwnie – tym razem rozpaczliwie pragnął, żeby dziewczyna jego podniecenie dostrzegła! Ale dziewczyna miała głowę smutnie opartą na jego ramieniu i Bóg wie dokąd patrzyła przez swoje okularki.
A podniecenie Jaromila trwało, zwycięsko, dumnie, długo, dostrzegalnie, i on pragnął, żeby zostało zauważone i docenione! Pragnął ująć rękę dziewczyny i położyć ją niżej na swym ciele, ale to był tylko pomysł, który wydawał mu się szalony i nierealny. Przyszło mu wówczas do głowy, że mogliby przystanąć i objąć się, i dziewczyna czułaby wtedy jego podniecenie na swym ciele.
Kiedy jednak zwolnił kroku i studentka wyczuła, że chce przystanąć i pocałować ją, powiedziała:
– Nie, nie, niech tak zostanie…
A powiedziała to tak smutno, że Jaromil posłuchał bez sprzeciwu. A ten, którego miał między nogami, wydawał mu się tańczącym błaznem, klownem, wrogiem, który się z niego śmieje. Szedł ze smutną i obcą głową na ramieniu i z obcym, śmiejącym się klownem między nogami.
Uległ chyba przypuszczeniu, że smutek i pragnienie pociechy (sławny poeta nadal mu nie odpowiadał) mogą usprawiedliwić każdy niezwykły krok i przyszedł do malarza niezapowiedziany. Już w przedpokoju, słysząc gwar rozmowy, zorientował się, że trafił na liczniejsze towarzystwo, chciał przeprosić gospodarza i czym prędzej wyjść; malarz zapraszał go jednak serdecznie do pracowni, gdzie przedstawił go następnie swym gościom – trzem mężczyznom i dwóm kobietom.
Jaromil czuł, jak płoną mu policzki pod spojrzeniami pięciu nieznajomych ludzi, ale jednocześnie był mile połechtany; przedstawiając go, malarz powiedział, że pisze świetne wiersze, i mówił o nim jak o kimś, kogo goście znają już z opowiadań. To było przyjemne uczucie. Gdy siedział już w fotelu i rozglądał się po pracowni, z dużym zadowoleniem stwierdził, że obie kobiety są ładniejsze od jego studentki. Ta doskonała naturalność, z jaką zakładały nogę na nogę, strzepywały papierosa do popielniczki i łączyły w dziwaczne zdania uczone terminy i wulgarne słowa! Jaromil czuł się jak w windzie, która wynosi go na wyżyny, dokąd nie dochodzi męczący głos dziewczyny w okularach.
Читать дальше