Powiedziałem: idę, nie zdając sobie sprawy, że idę w śmierć.
Problem, dramat i makabra Workuty wzięły się z połączenia węgla z bolszewizmem. Workuta leży w republice Korni, za Kołem Polarnym.
W latach dwudziestych odkryto tu wielkie złoża węgla. Szybko zaczęło powstawać zagłębie węglowe. Budowano je głównie rękoma skazańców, ofiar stalinowskiego terroru. Powstawały dziesiątki łagrów. Wkrótce Workuta, obok Magadanu, stała się nazwą-symbolem, nazwą budzącą strach i przerażenie, miejscem upiornej i często bezpowrotnej zsyłki. Składał się na to terror NKWD panujący w łagrach, mordercza praca w kopalniach, głód, jaki dziesiątkował więźniów, i koszmarne, trudne do wytrzymania zimno. Bo chodziło tu o zimno dręczące ludzi bezbronnych, półnagich, chronicznie głodnych, krańcowo wycieńczonych, oddanych na pastwę najbardziej wymyślnego okrucieństwa.
Dzisiaj Workuta jest nadal zagłębiem węglowym. Tworzy je trzynaście kopalń, rozłożonych w dużym pierścieniu wokół miasta. Przy każdej kopalni znajduje się osiedle górnicze, część tych osiedli to dawne łagry, w których nadal mieszkają ludzie. Osiedla i kopalnie połączone są szosą-obwodnicą, po której krążą dwa autobusy – każdy w przeciwną stronę. Ponieważ samochód jest tu ciągle rzadkością, autobus jest jedynym środkiem komunikacji.
Tak więc i ja pojechałem takim autobusem do Genadija Nikołajewicza, wiedząc tylko, że mam rozpytywać się o Komsomolskij Posiołek, dom numer 6. Po godzinie kierowca zatrzymał się w miejscu, które miało być przystankiem Komsomolskij Posiołek, otworzył drzwi kabiny i wskazał mi kierunek, w którym powinienem iść, ale wskazał tak niewyraźnie, że mogło wynikać, iż mam iść w stronę jednej z miliona gwiazd tworzących Drogę Mleczną. Z drugiej strony, jak się zaraz przekonałem, jego gest i tak nie miał żadnego znaczenia, gdyż po wyjściu z autobusu szybko straciłem orientację, gdzie jestem.
Najpierw uświadomiłem sobie, że stoję wśród zupełnych ciemności. Z początku nie widziałem nic, ale kiedy mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do mroku, zobaczyłem, że otaczają mnie wielkie góry śniegu. W wierzchołki tych gór uderzały co chwilę potężne fale wiatru, które podrywały ku niebu ogromne tumany śniegu; wyglądało to, jakby raz po raz na szczytach wybuchały gejzery białej lawy. Wszędzie tylko góry śniegu, żadnych świateł, żadnych ludzi. I mróz tak straszny, że nie byłem w stanie głębiej odetchnąć, głębszy oddech powodował rozdzierający ból w płucach.
Instynkt samozachowawczy powinien powiedzieć mi, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest nie ruszać się z przystanku, czekać na następny autobus, który musi kiedyś nadejść (choć było już po północy). Ale instynkt mnie zawiódł i popychany jakąś zgubną ciekawością, a może najzwyczajniej bezmyślnością, ruszyłem w poszukiwaniu Komsomolskiego Posiołka, a w nim domu numer 6. Ta bezmyślność wynikała z tego, że nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy znaleźć się nocą za Kołem Polarnym, na śnieżnej pustyni, w mrozie, który mnie trzymał za twarz i dusił tak, że nie mogłem oddychać.
Szedłem przed siebie nie wiedząc, gdzie jestem i co dalej robić. Wybierałem sobie za cel jakąś górę, ale nim zdołałem się do niej zbliżyć – brnąc w głębokim śniegu, dusząc się i coraz bardziej słabnąc – góra znikała. To trwająca wichura, owa złowroga polarna purga, przenosiła góry śniegu z miejsca na miejsce, zmieniała ich położenie, ich kompozycję, zmieniała cały krajobraz. Nie miałem o co zaczepić wzroku; nie miałem żadnego punktu orientacyjnego.
W pewnym momencie zobaczyłem pod sobą dół, a w dole drewniany, parterowy dom. Zjechałem, a trochę stoczyłem się po oblodzonym stoku góry – w dół. Ale był to sklep, jakiś sklep zamknięty na cztery spusty. Miejsce zdawało się zaciszne i przytulne i chciałem nawet tu zostać, kiedy przypomniały mi się wszystkie ostrzeżenia polarników, którzy mówili, że taka ciepła nisza na śnieżnej pustyni – to grób.
Wygrzebałem się więc na górę i ruszyłem dalej. Ale dokąd? Dokąd iść? Widziałem już coraz mniej, bo śnieg zalepiał mi twarz, zasypywał oczy. Miałem tylko świadomość tego, że muszę iść, że jeżeli położę się, to zginę. I strach, zwierzęcy strach człowieka zaszczutego przez jakąś straszną siłę, której nie może ani rozpoznać, ani nic jej przeciwstawić, i która – czuje to – pcha go, coraz słabszego i bezwładnego, w białą otchłań.
Będąc już u kresu sił, ale co chwila zrywając się, żeby jeszcze zrobić kilka kroków, zobaczyłem szamocącą się z wichurą, pochyloną, skuloną sylwetkę kobiety. Dowlokłem się do niej i wykrztusiłem: – Dom numer 6. Powtórzyłem: – Dom numer 6 – z taką nadzieją w głosie, jakby pod tym adresem kryło się całe moje zbawienie.
– Idziesz w złą stronę, mężczyzno – powiedziała, przekrzykując wiatr. – Idziesz w stronę kopalni, a to trzeba iść o… tam – i, jak kierowca autobusu, wskazała mi ręką jedną z miliona gwiazd, z których składa się Droga Mleczna.
– Ale ja też tam idę – powiedziała. – Chodź, pokażę ci, gdzie to.
Do domu, w którym mieszka Genadij Nikołajewicz, wchodzi się tak jak do innych domów tutejszego osiedla. A więc: jeżeli zobaczymy z daleka górę śniegu, możemy domyślać się, że w jej wnętrzu, na jej dnie, stoi dom. Trzeba wdrapać się na szczyt góry. Pod nami, w dole, będzie widać dach piętrowego budynku. Z wierzchołka góry do drzwi prowadzą wygrzebane w śnieżnolodowej ścianie schody. Z wielkim mozołem, lękiem i ostrożnością schodzimy w dół. Tam, z pomocą mieszkańców, mocując się ze zwałami śniegu, rozchylamy drzwi na tyle, żeby wejść do środka.
Przybycie każdej osoby jest tu tak niezwykłym wydarzeniem, że na jej przywitanie wychodzą wszyscy mieszkańcy domu (jest tu kilka mieszkań). Każdy prosi, żeby zajrzeć do niego bodaj na chwilę.
Genadij Nikołajewicz, górnik, właśnie skończył lat 50 i przeszedł na emeryturę. Tak wczesna emerytura jest jednym z przywilejów, jakie otrzymuje się za pracę w tych strasznych, polarnych warunkach. Przywilejów zresztą wątpliwych – tylko 20 procent górników dożywa tu 50 lat. Duża, rozdęta klatka piersiowa. Kiedy mówi, chrypi i poświstuje – ma zaawansowaną pylicę. Przyjechał tu do pracy, gdy miał 16 lat. Łagier? Nie, u nich, w kołchozie pod Kurskiem, był głód. Ktoś mu powiedział: Chcesz jeść, jedź do Workuty, tam podobno dają jeść. I rzeczywiście, mógł kupić chleb, a czasem i kawałek mięsa. Teraz jest gorzej, bo jedyne, co można dostać, to mięso renifera, twarde jak kamień. Szkoda zębów!, mówi Genadij Nikołajewicz i pokazuje w uśmiechu swoje zęby. Część jest złotych, a część srebrnych. Tu kolor zębów jest ważny, pokazuje miejsce w hierarchii społecznej. Im wyższa persona, tym więcej złotych zębów. Niżej postawieni mają zęby srebrne. Najniżej – zęby sztuczne, przypominające kolorem i wyglądem naturalne. Korci mnie, żeby spytać, jakie zęby miał Stalin. Ale znam odpowiedź: nie wiadomo, Stalin nigdy się nie uśmiechał.
Pytam go o baraki, które widziałem po drodze. A, to stare łagry, objaśnia. Ale widziałem światła w oknach! Tak, mówi, bo tam mieszkają ludzie. Lagry zamknęli w tym sensie, że nie ma wyroków, nie ma strażników, nie ma znęcania się. Dużo dawnych łagierników wyjechało. Ale część została – nie mają gdzie wyjechać, nie mają rodzin, znajomych. A tu jest i dach nad głową, i praca, i koledzy. Workuta jest ich jedynym miejscem na ziemi.
Dla Genadija Nikołajewicza granica między łagrem a światem poza łagrem nie jest zbyt wyraźna. Nie jest to granica między niewolą a wolnością. Chodzi tu raczej o różny stopień zniewolenia. Bo mówi się, że przyjechał on do Workuty dobrowolnie. Dobrowolnie?
Читать дальше