Woda w kanale jest słodka, powiedział Raszyd. Nabrał dzbanek i kazał mi wypić. Była chłodna i smaczna. Ponton kołysał się przy brzegu, naokoło była pustynia. Na tym pontonie, w dużej kajucie wyklejonej zdjęciami aktorek i porozbieranych modelek, mieszkała brygada Jarosława Szcza wieją, czterech Ukraińców. Raszyd i ja byliśmy ich gośćmi, zresztą przypadkowo, bo zepsuła nam się motorówka, musieliśmy stanąć. Brygada kopie odnogę kanału, żeby woda mogła dojść do kołchozu. Ogromne ciężarówki, o kołach tak wysokich jak człowiek, wożą ziemię z miejsca na miejsce. Na górze piachu stoi jasnooka dziewczyna, która zapisuje kierowcom kursy. A jak zapisuje? A tak, żeby mieli wykonaną normę. Ma na imię Palina i przyjechała tu gdzieś spod Charkowa. Jeżeli kierowca jest sympatyczny, Palina postawi mu tyle kresek, że zostanie przodownikiem. Kiedy robi się bardzo gorąco, Palina odkłada zeszyt, skacze do kanału, płynie na drugi brzeg, wraca i znowu stawia kreski. Szczawiej goni Palinę, żeby smażyła ryby. Sam posłał jedną z tych wielgachnych ciężarówek gdzieś hen, do kołchozu, po wódkę. Zrobili nam sute przyjęcie. Odjeżdżaliśmy wieczorem. Światła statków odbijały się w wodzie kanału.
Powrót do Mary i ostatni dzień w Turkmenii. Mary jest stolicą oazy Murgabu i drugim miastem po Aszchabadzie, ma 60 tysięcy mieszkańców. Ludność Turkmenii (mniej niż 2 miliony) żyje w pięciu oazach, reszta Republiki, dziewięćdziesiąt procent powierzchni, to pustynia. Śródmieście Mary jest stare, parterowe, pomalowane na kolor niebieski i żółty. Kiedyś były tu setki sklepików uzbeckich, rosyjskich i ormiańskich, teraz upaństwowionych albo zamienionych na warsztaty i składy. Gorąco, duszno, w połowie dnia robi się szaro. Od pustyni nadciąga pylna zamieć. Ostry wiatr i tumany kurzu, które wypełniają całą przestrzeń między ziemią i niebem. Pył, który oślepia i dławi, nie ma czym oddychać. Zamiera życie, stają maszyny. Teraz Palina i Szczawiej, Adda i te dziewczęta ubrane jak do opery chowają się po kątach, zapadają w szczeliny, naciągają na głowy prześcieradła, koce, co kto ma pod ręką, żeby się nie podusić, burza piaskowa zasypuje, potop zalewa ludzi i stada (bo na pustyni są potopy!), a zamieć pylna dławi, dusi, knebluje na śmierć. Ten kurz, ta drobina (to kamień zmielony na pył przez wiatr i wodę), zawieszone w powietrzu, nagrzewają się w słońcu, tak powstaje sucha mgła, postrach wszystkich ludzi pustyni, sucha i gorąca mgła, kłęby miału rozżarzonego jak węgiel, to jest to, czym pustynia każe oddychać w godzinie swojej furii. Jestem w hotelu, w swoim pokoju, nie ma światła, przede wszystkim nie ma wody, wiatr musiał pozrywać druty, piach pozatykał rury, jeszcze mam łyk ciepłej cieczy w dzbanku, ale co będzie potem? Miasto nie ma wody, telefony odcięte, działa tylko łączność radiowa. Leżę na łóżku, ale wszystko jest mokre, zakurzone, poduszka grzeje jak piec, pić, na pustyni, w czasie burzy, ludzie popadają w obłęd wodny, wypijają nagle cały swój zapas wody, łapczywie, bezmyślnie, właściwie jest to rodzaj szaleństwa, piją nie dlatego, że w tej chwili męczy ich pragnienie, piją ze strachu, opętani myślą, że więcej wody nie będzie, piją, żeby uprzedzić cios. Wymarłe ulice, cisza w hotelu, pusty korytarz, schodzę na dół. Pusta restauracja. Bufetowa siedzi, patrzy w okno. Z ulicy wchodzi Rosjanin, zakurzony, wiatr wyciągnął mu na wierzch koszulę, na głowie ciepła uszanka zapięta pod brodą. Dajcie dwieście gram, mówi do bufetowej. Ona wstaje, nalewa mu szklankę. On to wypija i wydaje z siebie takie ahhhhhhhhh! Teraz będzie lepiej, mówi i wychodzi z tym ogniem w środku na ulicę – w ogień pustyni. Bufetowa przez chwilę odprowadza go wzrokiem. Nasz człowiek, odzywa się, taki wszystko wytrzyma. Potem patrzy na mnie, dobrotliwie, ale i z odrobiną ironii, i bez słowa podaje mi butelkę lemoniady.
TADŻYKISTAN
Jedziemy do kołchozu „Komintern". Kołchoz leży niedaleko Duszanbe i obejmuje piętnaście wsi. Jest to duży kołchoz, ale bywają większe.
Dyrektor „Kominternu" nazywa się Abdulkarin Szaripow. Ciężki, ogromny mężczyzna, bez nogi. Nogę stracił na wojnie, w obronie Ukrainy. Dostał niemieckim odłamkiem, zabrali go do szpitala, stamtąd wrócił do domu. Niemca nie widział nigdy, ani na wojnie, ani potem.
Szaripow nie może chodzić, wszędzie wozi nas dyrektorskim gazikiem. Po drodze opowiada, co może mieć kołchoźnik: trzy krowy, dwanaście baranów, a osłów i koni – ile chce. Dobry baran kosztuje 150 rubli, nowy dom kosztuje piętnaście baranów. Oprócz hodowli uprawiają ziemię. Zbierają osiem kwintali pszenicy z hektara. Nie należy dziwić się, że tak mało – pola znajdują się wysoko w górach, żniwa trwają kilka miesięcy, bo pola leżą na różnych wysokościach, niskie pola dojrzewają wcześnie, a wysokie – późno.
Tak jest w całym Tadżykistanie, gdzie sieją i zbierają przez okrągły rok. W czerwcu w dolinie Wachszu już są żniwa, a w Pamirze chłopi wychodzą dopiero siać. O tej porze w Leninabadzie już dojrzewają morele, a w Isfarze morela dopiero zakwita.
Przejeżdżamy przez wieś. Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się tyłem do samochodu i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła te twarze od zasłon, kobiety zdjęły parandże, ale odruch pozostał. Na uniwersytecie w Duszanbe poznałem Rochat Nabijewą, pierwszą kobietę tadżycką, która w roku 1963 zdobyła tytuł naukowy. Tematem jej pracy była walka o zniesienie parandży. Ta walka kosztowała wiele ofiar. Zginęły setki kobiet, które odsłoniły twarz. Basmacze dokonywali na takich kobietach publicznych egzekucji. Ciekawe, że ten sam człowiek, którego natura jest w swojej istocie tak podobna i niezmienna, wytwarza pod różnymi szerokościami tak sprzeczne obyczaje. Bo w jednych cywilizacjach ambicją mężczyzny jest twarz swojej kobiety jak najbardziej odsłonić, a w innych – jak najbardziej zakryć.
Szaripow zawiózł nas na koniec wsi, w cień rozłożystego czinara. Tutaj Szaripow wydał przyjęcie. Były czereśnie, morele i jabłka. Wielkie misy dymiącego mięsiwa. Sterty pszennych placków. Jakieś zupy, narodowe potrawy, sałaty. Góry wszelakiego jadła. Skrzynie wódki. Szaripow wzbraniał się przed piciem, mówił, że muzułmanom pić nie wolno. W końcu jednak coś wypił. Potem wstał, rozebrał się, odpiął protezę i wlazł do strumienia, który płynął obok. Chłopi wpatrywali się w nagiego dyrektora. Co on robi? – spytałem. On sobie obniża ciśnienie, odpowiedział któryś.
Uczta trwała dalej bez dyrektora. Zebrało się pełno Tadżyków. Jeden z nich zaczął coś opowiadać, wszyscy wybuchali śmiechem. Spytałem, o czym mówią. Wtedy nauczyciel przetłumaczył mi historię młodego Tadżyka, który wrócił z wojny do kołchozu „Komintern". Młody Tadżyk wrócił z wojny i zapomniał swojego języka. Do wszystkich mówił po rosyjsku. We wsi mało ludzi zna rosyjski. Wszyscy mówią po tadżycku. Mów po tadżycku, powiedział mu ojciec, ale młody Tadżyk udawał, że nie rozumie, czego ojciec chce. Pod dom tego ojca zaczęli się schodzić ludzie, każdy chciał zobaczyć, jak wygląda Tadżyk, który zapomniał swojego języka. Najpierw przyszli sąsiedzi, potem cała wieś. Tłum stał i przyglądał się młodemu Tadżykowi, który wrócił z wojny. Ktoś zaśmiał się i wszyscy zaczęli się śmiać. Śmiała się cała wieś, cała wieś huczała od śmiechu, ludzie trzymali się za brzuchy, pokładali się na ziemi. W końcu młody Tadżyk nie wytrzymał, wyszedł z domu i krzyknął do ludzi: dosyć! Krzyknął po tadżycku i potem sam zaczął się śmiać. Tego dnia młody Tadżyk przypomniał sobie swój język, we wsi zarżnęli barana i wszyscy ucztowali cały wieczór.
Читать дальше