Dzisiaj poszerzanie jest trudne i ryzykowne, z reguły kończy się zwężeniem i dlatego narody muszą kompensować instynkt szerokości poczuciem głębokości, to znaczy sięgać w głąb dziejów, żeby dowodzić swojej siły i znaczenia. Jest to sytuacja, w jakiej znalazły się wszystkie małe narody, którym drogi jest pokój. Na szczęście, jeśli spojrzeć na dzieje ludzkości, okaże się, że każdy naród w tej czy innej epoce miał swój okres rozpierania i poszerzania, przynajmniej jakieś jedno patriotyczne wyładowanie, co pozwala dziś na zachowanie pewnej – co prawda względnej – równowagi psychicznej rodzaju ludzkiego. Albowiem poczucie głębokości pozwala narodom zachować godność bez uruchamiania instynktu szerokości.
Nawet nie wiem, jak ta Azerbejdżanką ma na imię. Imiona dziewcząt mają tu zawsze swoje znaczenie, do wyboru imienia rodzice przywiązują wagę. Gulnara oznacza kwiat, Nargis – to narcyz, Bahar – to wiosna, Ajdyn – to jasna. Imię Sewil otrzymuje dziewczyna, w której ktoś się kocha. Po rewolucji, mówi mi Walery, zaczęto nadawać dziewczynkom imiona sławiące rzeczy nowoczesne, które docierały na wieś. Są więc dziewczyny o imionach Traktor, Lemoniada, Szofer. Jakiś ojciec, widocznie licząc na ulgi podatkowe, nadał córce imię Finotdieł, co jest skrótem od nazwy urzędu finansowego (Finansowyj Otdieł).
Więc z tą bezimienną dla mnie Azerbejdżanką stoję nad mapą Azji i patrzę, jak wielki był Azerbejdżan. Otóż sięgał od Kaukazu po Teheran i od Morza Kaspijskiego do Turcji.
W przeszłości Azerbejdżan był raczej pojęciem geograficznym i kulturowym niż prawno-państwowym. W rzeczywistości scentralizowanego państwa Azerbejdżan nigdy nie było i tym różnią się jego dzieje od historii Gruzji i Armenii. Różnią się jeszcze w innych punktach. Gruzja i Armenia poprzez Morze Czarne i Anatolię utrzymywały kontakt z Europą starożytną, a potem z Bizancjum. Stamtąd przejęły chrześcijaństwo, które na ich terenie oparło się ekspansji islamu. Oddziaływanie Europy na Azerbejdżan jest już słabe i co najwyżej wtórne. Między Europą i Azerbejdżanem wznoszą się zapory Kaukazu i Wyżyny Armeńskiej, natomiast na wschodzie Azerbejdżan przechodzi w niziny, jest łatwo dostępny, otwarty.
Azerbejdżan to przedpole Azji Centralnej.
Religią panującą jest tu najpierw zoroastryzm, a potem islam, ale kiedy czytam „Szkice z historii i filozofii Azerbejdżanu" Ośmiu Autorów, zdumiewa mnie, ilu heretyków, odszczepieńców, bezbożników, sekciarzy, innowierców, mistyków, jamników, pustelników i kacerzy znajdowało tu dla siebie schron i ambonę. Bo są tutaj matazylici, batynici, izmailici, mazdakowie, manichejczycy, a także monofizyci, czciciele ognia, bektaszyci, nugdawidzi, oraz sufici, hurramici, bracia czyści, a poza tym hurufici, zwani mistykami cyfry, serbedarzy, kadiryci i sunnici. W stosunku do centralnych ośrodków Wschodu teren ten musiał uchodzić za głęboką prowincję, miejsce azylu i przetrwania, choć nie zawsze było to prawdą: w 1417 roku odzierają tu żywcem ze skóry heretyckiego filozofa Imadeddina Nezimi, a kilka lat przedtem ginie z rąk muzułmańskiej inkwizycji przywódca hurufitów – Szichabedin Fazlullach Naimi Tebrizi Azterabadi al-Hurufi.
Uczniowie tego męczennika, hurufici – mistycy cyfry, kabaliści i wróżbiarze – wierzyli, że początek świata sprowadza się do cyfr 28 i 32. Za pomocą tych cyfr można objaśnić tajemnicę każdej rzeczy. W ich pojęciu Bóg wyrażał się poprzez piękno. Im piękniejsze dzieło, tym bardziej przejawia się w nim Bóg. Było to ich kryterium wartościowania zjawisk.
Szukali Boga w twarzy ludzkiej.
Choć muzułmanie, widzieli Boga w twarzach pięknych kobiet.
Światowej sławy poetą Azerbejdżanu był żyjący w XII wieku Nezami Gandżewi. Podobnie jak Kant, Nezami nie opuścił nigdy swojego rodzinnego miasta. Była nim Gandża, dzisiejszy Kirowabad. Hegel mówił o poezji Nezami, że jest „miękka i słodka". „Nocami – pisze Nezami – wydobywam świecące perły wierszy, w stu ogniach spalając swój mózg". Mądra jest jego uwaga, że „przestrzeń słowa powinna być rozległa". Nezami był epikiem i filozofem, zajmował się logiką i gramatyką, a nawet kosmogonią.
Przygniatany z jednej strony przez Turcję, z drugiej przez Iran, Azerbejdżan nie mógł wywalczyć własnej autonomii. Istniało tu co prawda wiele księstw, ale ich znaczenie było lokalne. Przez wiele wieków Azerbejdżan był prowincją Iranu. W latach 1502-1736 rządzi Iranem dynastia Saławidów, która jest właśnie pochodzenia azerbejdżańskiego. Za tej dynastii Iran przeżywa lata świetności. Język azerbejdżański należy jednak nie do języków irańskich, a tureckich. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że grupa turecka stanowi najliczniejszą grupę językową w b. Związku Radzieckim. Uzbecy, Tatarzy, Kazachowie, Azerbejdżanie, Czuwasze, Turkmeni, Baszkirzy, Kirgizi, Jakuci, Dołganie, Karakałpacy, Kumycy, Haguzowie, Tuwini, Ujgurzy, Karaczajewcy, Chakasi, Czułymi, Ałtaje, Bałkarzy, Nogaje, Turcy, Szorci, Karaimowie, krymscy Żydzi i Tofalowie – mówią językami grupy tureckiej. Uzbek z Tatarem, Kirgiz z Baszkirem itd. mogą rozmawiać, każdy w swoim języku, dobrze się rozumiejąc.
Wieczorem Nik-Nik każe mi włazić wysoko na wieżę. Z wieży będę widział, jak świecą Naftowe Kamienie, a Nik-Nik powiedział, że nie mogę wyjechać, dopóki tego nie zobaczę. Wieża stoi na morzu, morze jest czarne, chociaż nazywa się Kaspijskie, a ja wspinam się do nieba schodami, które trzeszczą, bo są z desek, cała wieża jest zbita z desek, a wysoka do gwiazd, wiatr nią kołysze jak badylem, ale ona stoi, gniotsa nie łamiotsa, po tej wieży wspinam się do nieba, które jest tu ciemne, właściwie czarne jak morze, wchodzimy w smołę, już wolę nie patrzeć, już chciałbym stanąć, ale słyszę, że Nik-Nik idzie dalej, więc ja też, w mrok, w czeluść, w otchłań. Wszystko staje się nierealne, bo nic już nie widać, to znaczy widzę tylko kawałek dechy, nie heblowanej, jakby włochatej, kawałek drewna wetknięty w niebo, w zupełnie przypadkowym miejscu, wystający w ciemności, nieprawdopodobny, abstrakcyjny.
– Nik-Nik! – wołam.
Bo, rozumiecie, zostałem sam z tą dechą, w jakiejś dziwnej sytuacji, już chyba nieważki, zawieszony w nieokreślonym miejscu, gdyż za tą deską był mrok, żadnego punktu odniesienia, żeby ustalić swoje współrzędne, żadnej szansy, żeby się przejść parę kroków, zapalić, spokojnie rozważyć, co dalej, przede wszystkim nie wiedziałem, co zrobić z deską, i tak tkwiłem w ciemnościach durny i bezsensowny, dopóki nie usłyszałem głosu Nik-Nika, gdzieś pode mną, w niższych regionach galaktyki.
– Widzisz to? – wydyszał Nik-Nik, którego dawno utraciłem z oczu. Dopiero teraz spojrzałem w dół, zresztą z uczuciem wielkiego pietra, bo mam lęk przestrzeni.
Zobaczyłem miasto.
Nie jest to nic dziwnego zobaczyć miasto, nawet wsiowi ludzie są dziś obyci z widokiem miasta, ale ja ujrzałem miasto na pełnym morzu, na morzu sztormującym, rozkołysanym, ogromnym, od tego miasta do najbliższego lądu było sto kilometrów.
Zobaczyłem światła miasta, jego ulice, które ginęły na krańcach horyzontu, ruch w śródmieściu, widocznie ludzie wychodzili z kina, sam byłem tu poprzedniego dnia na polskim filmie „Bumerang", w centrum migotały neony, jeździły autobusy, jasno płonęła kawiarnia, świeciły się witryny sklepów i okna domów. W porcie stał jakiś tankowiec, bo jest tu także port, a nawet dwa porty, jest również lotnisko. Bardzo daleko było widać wieże wiertnicze, które szumiały jak ule, co stąd dawało się ledwie słyszeć, na tych wieżach pracowała nocna zmiana. To miasto nigdy nie śpi naprawdę, nawet nad ranem.
Читать дальше