Rozmawiają dalej.
O szóstej rano (jest poniedziałek) zawierają następującą umowę: obaj – prezydent republiki i dowódca armii – podadzą się do dymisji. Sprawę przegłosuje zebranie oficerów garnizonu La Paz. Jeżeli oficerowie opowiedzą się za dymisją, prezydent i dowódca ustąpią, jeżeli opowiedzą się przeciw, obaj wznowią rozmowy i będą szukać innego wyjścia.
O piętnastej zaczęło się zebranie oficerów. W tajnym głosowaniu 317 głosów było za dymisją, a 40 – przeciw.
Ovando zignorował ten wynik. W dwie godziny później pojawił się na balkonie pałacu i powiadomił zebrany tłum, że jako prezydent republiki usuwa generała Mirandę ze stanowiska dowódcy armii.
W armii nastąpił rozłam. Część brała stronę Ovando, część stronę Mirandy. I jedni, i drudzy zaczęli ładować broń, zapalać silniki w czołgach i samolotach. Wojna zawisła w powietrzu. Ovando nie wytrzymał psychicznie, bał się krwi i postanowił ustąpić, mimo że większość garnizonów była po jego stronie. Przez całą noc (z poniedziałku na wtorek) w rezydencji Ovando przy Avenida de 20 Octubre odbywa się dramatyczne posiedzenie gabinetu. Ministrowie nalegają, żeby pozostał, a Ovando powtarza nie i nie. Nie i nie. Chce spokoju, chce być ambasadorem w Madrycie. Ovando jest neurastenikiem i akurat tej rozstrzygającej nocy ma fatalny, defetystyczny nastrój, którego nie jest w stanie opanować.
O szóstej rano zamyka posiedzenie gabinetu, pisze komunikat o swojej dymisji, wsiada w samochód i jedzie do ambasady Argentyny prosić o azyl.
W kilka minut później w stronę El Alto pędzi samochód. W samochodzie jedzie generał Juan Torres. W bazie oczekują go lotnicy wierni rządowi (który już nie istnieje), a także przedstawiciele Centrali Robotniczej i Federacji Studentów. Odbywa się narada. W czasie tej narady Torres zostaje jednomyślnie wybrany tymczasowym prezydentem Rewolucyjnego Rządu Boliwii.
Ale w Sztabie Generalnym też nie śpią. Na wiadomość o ustąpieniu Ovando, Miranda zwołuje zebranie zamachowców, którzy wybierają go prezydentem republiki.
Teraz Boliwia ma dwóch prezydentów: Torresa i Mirandę. Jest wtorek. Co robić dalej?
Nie może być dwóch prezydentów. A jest.
Każdy z nich ma za sobą część armii. Jeżeli dojdzie do frontalnego zderzenia, nastąpi rzeź i armia rozpadnie się. A Torres i Miranda nie chcą tego, obaj są generałami, armia jest podporą każdego z nich, oni są jej częścią i to częścią wybraną, generalską.
Mądrze ktoś powiedział, że w polityce nie trzeba nic robić, bo połowy problemów i tak się nie rozwiąże, a połowa rozwiąże się sama. W polityce trzeba umieć czekać. Kto lepiej czeka, ten wygrywa. Na razie czekają i Torres (w El Alto), i Miranda (w Sztabie Generalnym). W całym tym przewrocie najdziwniej wypada Miranda. Rozgrzebał sytuację ogłaszając przewrót, a potem nie wiedział, co robić dalej. Rzecz w tym, że Miranda nie miał wielkiej głowy. Nie umiał kojarzyć faktów, nie był zdolny do myślenia. Chodził po sztabie, marszczył czoło, coś tam kombinował, ale co? jak? po co? sam nie wiedział, nic mu nie chciało się złożyć, a tu czas leciał i władza wymykała się z rąk.
Zamachowcy, którzy pochopnie zaufali swojemu dowódcy, też nie wiedzieli, co teraz robić. Poparli przewrót Mirandy – i nic. Wybrali go prezydentem – i dalej nic. Trzeba by zająca pałac, ale nie było rozkazu. Trzeba by stworzyć rząd, ale też nie ma rozkazu. Zająć miasto, uderzyć na Torresa, wsadzić za kraty opozycję, rozdzielić stanowiska. W szeregach zamachowców zaczęło się szemranie. Miranda nadal kombinował, łamał sobie głowę, ściskał skronie, ale nic mu nie wychodziło. Już nie idzie o to, że nie myślał, najgorsze, że nie działał, że nie szedł do przodu.
W tej sytuacji oficerowie garnizonu zwołują zebranie, na którym postanawiają mianować triumwirat prezydencki, składający się z dowódców trzech rodzajów broni. W skład trium-wiratu wchodzą: generał Efrain Guachalla (siły lądowe), generał Fernando Sattori (lotnictwo) i kontradmirał Alberto Albarracin (marynarka wojenna).
Zaprzysiężenie triumwiratu odbywa się w Pałacu Prezydenckim we wtorek po południu.
We wtorek rano Boliwia miała dwóch prezydentów (Torresa i Mirandę).
We wtorek po południu ma trzech nowych prezydentów (Guachallę, Sattoriego i Albarracina).
Ponieważ jednak ci popołudniowi zostali zaprzysiężeni, a ci poranni – nie, sytuacja legalna popołudniowych jest lepsza i poranni muszą ustąpić.
W rzeczywistości zrezygnował tylko Miranda, zastąpiony trójką prezydentów. Prezydenci powołali do życia gabinet. Mianowali 18 ministrów. Ten gabinet istniał kilka godzin. Jeszcze we wtorek wieczorem jeden z prezydentów, generał Sattori, pojechał do El Alto odbyć rozmowę z Torresem. O trzeciej w nocy ogłosił swoją dymisję i oświadczył, że przyłącza się do Torresa. Dwaj pozostali prezydenci podali się do dymisji w dwie godziny później.
Było to o piątej rano we środę.
W kilka minut później człowiek Torresa, dowódca batalionu ochrony rządu – major Ruben Sanchez, zajął Pałac Prezydencki. Zadzwonił do bazy El Alto.
– Prezydencie, droga do pałacu wolna.
O szóstej rano Torres wyruszył z El Alto w stronę miasta. Jechał w otwartym jeepie. Towarzyszyła mu długa kolumna wozów, w których jechali żołnierze z oddziałów wiernych Torresowi. Wzdłuż trasy stały wiwatujące tłumy. Stali mieszkańcy ubogich dzielnic Villa Yictoria i Muyupampa. Górnicy z Cartavi i Oruro. Chłopi z Cochabamby i Santa Cruz. Studenci z San Andres. Torres jechał zmęczony, niewyspany, ale uśmiechnięty. Kłaniał się i mówił – muchas gracias!
Mówił – muchas gracias, ponieważ ci właśnie ludzie wynieśli go do władzy. Od wtorku trwał strajk powszechny w całym kraju. Odbywały się wielkie manifestacje na rzecz Torresa. Miranda i jego zamachowcy wiedzieli, że władzy nie będą mogli objąć. Musieli ustąpić. Miranda podał się do dymisji i poprosił o azyl w ambasadzie Paragwaju.
Torres po przyjeździe do Pałacu Prezydenckiego wygłosił z balkonu przemówienie. Nieprzebrany tłum wypełniał Plaża Murillo i całe śródmieście. Ludzie wiwatowali, panowała atmosfera wielkiego święta. Torres mówił o rewolucji i godności. O pracy i lepszym życiu. Powiedział, że lud rozprawił się z faszyzmem. t Że będziemy wolni. Że powstanie rząd robotników, chłopów, studentów i żołnierzy. Ludzie przyjmowali to z entuzjazmem.
Nowym dowódcą armii został generał Reąue Teran. To on rozmawiał teraz z rodzinami poległych w Teoponte. Wyrażał zrozumienie i obiecywał pomoc.
Wyjrzałem przez okno. Z okna widać było sąsiadujące ze Sztabem Generalnym oficerskie osiedle mieszkaniowe. Panował tu nerwowy ruch. Żołnierze ładowali na ciężarówki meble i toboły. Odbywała się masowa przeprowadzka. Co przewrót – to przeprowadzka. Ci, którzy źle postawili, wyjeżdżają do odległych garnizonów. Ci, którzy znaleźli się po słusznej stronie, wprowadzają się do większych mieszkań.
Po zakończonym zebraniu ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Podszedł do mnie generał w stanie spoczynku, Anastasio Villaneueva, którego syn zginął w Teoponte, żeby zmazać winy ojca, strzelającego przed laty do strajkujących chłopów.
– Pan jest dziennikarzem? – zapytał, bo widział, że pisałem w notatniku.
– Tak – odpowiedziałem.
– Skąd? – zapytał znowu.
– Z Polski.
– A, z Polski? Pierwszy raz w Boliwii?
– Nie, drugi.
– Drugi. To pan nie zna tego kraju. My go też nie znamy. Są tacy, którzy uważają, że ten kraj nie powinien istnieć. Że część mogłaby wziąć Brazylia, część Argentyna, a resztę – Peru. Ale to jest nasze państwo i państwo, jeżeli raz powstanie, będzie istnieć. Czy widział pan w naszych czasach, żeby jakieś państwo powstało i potem zniknęło? Taka rzecz jest niemożliwa. Myślę, że ten kraj trudno zrozumieć. Czy pan wie, że Torres zwyciężył dzięki tym chłopcom z Teoponte? Zaraz panu wytłumaczę. Kiedy oni znaleźli się w Teoponte, zaczął się krzyk, że rząd dopuszcza do chaosu, że dopuszcza do wojny domowej. Taki rząd trzeba usunąć i stworzyć władzę silnej ręki. To właśnie mówił Miranda i jego ludzie, cała prawica. Myśleli, że wszystko pójdzie łatwo, nic nie przygotowali, to była czysta improwizacja. U nas, Latynosów, wszystko jest improwizacją. Co będzie dalej – nieważne. Najważniejsze, żeby zacząć. A potem jak Bóg da. Ale Bóg rzadko daje, ja jestem starym człowiekiem, niech pan wierzy w to, co mówię. Ale mój syn i jego koledzy, którzy zginęli, poruszyli również lewicę. Lewica powiedziała, że w takim kraju, w którym giną niewinni młodzi ludzie, nie można żyć. Musimy urządzić ten kraj po naszemu. I wtedy zaczęło się. Pan widział, jak to wyglądało. Pan wie, ile ja przeżyłem przewrotów? Może dwadzieścia. Pan widział – w ciągu trzech dni zmieniło się sześciu prezydentów. To dużo. Wszystko dlatego, że Miranda nie umie myśleć, on nigdy nie umiał myśleć, służyłem z nim w jednym garnizonie wiele lat. Torres to uczciwy człowiek. On jest z biednych. Nigdy nie znał swojego ojca, a jego matka jest Indianką. Ale czy Torres będzie mógł coś zrobić? To jest moje pytanie. W armii wszystko zostanie po staremu, armii nie można zmienić. Nie wiem, co zrobi lewica. Teraz lewica wygrała. Torres jest ich człowiekiem. Ale jak długo potrafi utrzymać się, nie wiem.
Читать дальше