Rektor przyjął mnie w swoim gabinecie na jedenastym piętrze wieżowca, w którym mieści się Uniwersytet Sao-Andres. Wieżowiec stoi na skraju starego centrum La Paz i wygląda tak, jak wiele budynków po zakończeniu powstania warszawskiego. Ściany podziurawione kulami, tu i tam mur wyszarpany pociskiem artyleryjskim. W wielu oknach nie ma szyb, a ponieważ jesteśmy na wysokości blisko czterech tysięcy metrów, ostre i zimne wiatry przeciągają korytarzami. Studenci siedzą na wykładach zmarznięci i skuleni, wicher wyrywa im notatki i rozsiewa je po ulicy.
Na szczęście wykłady odbywają się rzadko. Co jakiś czas, jeżeli duch opozycyjny uczelni przybierze groźną postać, rząd zamyka uniwersytet na kilka miesięcy. W tych okresach, kiedy uczelnia jest otwarta, studenci najczęściej strajkują: domagają się ustąpienia rządu. Jeżeli strajk nie odnosi skutku, przygotowują nową rewoltę. Nikt nie myśli o nauce i to jest zrozumiałe. Studenci są w Boliwii główną obok górników siłą opozycyjną, na nich spoczywa ciężar walki z reżimem. Być studentem w tym kraju to niebezpieczne zajęcie. Wielu studentów ginie w czasie ulicznych manifestacji, wielu ginie w czasie kolejnych, zbrojnych szturmów wojska na uczelnię albo w szeregach partyzantki. Studenci przychodzą na uczelnię uzbrojeni. W gmachu uczelni jest pełno broni. Są tam pistolety automatyczne i skrzynki granatów. Pamiętam, że mieli kiedyś przeciwlotniczy karabin maszynowy, zakupiony u kontrabandzistów. Ten karabin ustawili na dachu wieżowca i strzelali z niego do samolotów, które przylatywały bombardować uniwersytet.
W gabinecie rektora też pełno śladów kul. Są to ślady świeże, pozostałość bratobójczej wojny, jaką studenci stoczyli niedawno między sobą. Nie cała bowiem młodzież to lewica. Część wysługuje się oligarchii. Inni należą do różnych skłóconych ze sobą ugrupowań; są tu więc anarchiści i trockiści, maoiści i niezależni chadecy, socjalfaszyści i narodowi rewolucjoniści. Na wydziale medycyny działa 13 partii politycznych. Na całej uczelni około 20 partii, ale trudno policzyć dokładnie, bo wiele z nich tworzy się i znika po tygodniu. Życie polityczne w Ameryce Łacińskiej to nieustanne pączkowanie partyjne, zadziwiająco witalne, partyjne rozmnażanie. Największa trudność dla Latynosa, to poddać się czyjejś dyscyplinie, toteż jeśli chce działać politycznie, pierwszym jego odruchem jest stworzenie własnej partii. Można by tu przytoczyć długą listę polityków latynoskich, którzy w swoim życiu stworzyli kilka, a nawet kilkanaście partii.
Wojnę, która zostawiła ślady w gabinecie rektora, stoczyli trockiści z anarchistami. Trockiści ogłosili się najwyższą władzą polityczną studentów i zażądali uznania tego faktu przez pozostałe ugrupowania. Trockiści są w Boliwii poważną siłą. Zdaje się, że Boliwia i Sri Lanka to są dwa główne centra trockizmu na świecie. Anarchiści, którzy są przeciwnikami wszelkiej władzy ukonstytuowanej i zorganizowanej, ogłosili trockistów uzurpatorami i agentami rządu. Wśród studentów boliwijskich najbardziej obelżywym wyzwiskiem jest nazwanie kogoś agentem rządu; od razu dochodzi do strzelaniny. W trakcie sporu trockiści zajęli wieżowiec uniwersytetu, natomiast anarchiści okopali się w sąsiednim akademiku.
Wymiana ognia trwała dwa tygodnie. Rząd przyglądał się temu obojętnie, ponieważ zależało mu, żeby studenci wykrwawili się między sobą. Rząd ma zawsze kłopoty z opinią publiczną, która obciąża go odpowiedzialnością za śmierć każdego studenta. A w tym wypadku nikt nie mógł powiedzieć, że prezydent czy ministrowie umoczyli ręce w młodej, studenckiej krwi. Przede wszystkim jednak wojna we-wnątrzstudencka dawała rządowi moment spokoju, chwilę oddechu, pozwalała choćby na krótko zdjąć z porządku obrad gabinetu stały punkt dotyczący uniwersytetu i przerwać nie kończące się dyskusje na temat: co zrobić z uczelnią? Otworzyć ją czy zamknąć? Zbombardować czy zostawić w spokoju? Są to sprawy istotne, jeżeli zważyć, że w wyniku manifestacji studenckich upadła połowa gabinetów boliwijskich. Żaden rząd nie może się utrzymać, jeżeli studentom uda się stworzyć antyrządowy sojusz z górnikami kopalń cyny lub z częścią armii.
Teraz rektor opowiada mi, jak wyglądało jego urzędowanie w czasie owej wojny bratobójczej. Nade wszystko starał się zachować spokój i powagę. Nie było to łatwe. Musiał chyłkiem wkradać się do gabinetu. Zamiast odsiadywać swoje za biurkiem, leżał godzinami pod biurkiem, bo kule świstały ze wszystkich stron. Biurko ma imponujące – ogromne, rzeźbione, z twardego, tekowego drzewa. Pokazuje mi miejsca, w których pociski zagrzęzły w tym drzewie. Pokazuje i kiwa głową nad własnym, rektorskim losem. Nazywa się Oscar Prudencio, ma dopiero 34 lata i wykłada na wydziale stomatologii. Sympatyczny, bezpośredni, otwarty. Rektorem wybrali go studenci. Tutaj studenci decydują o wszystkim: kto będzie rektorem, kto będzie profesorem, ilu ludzi przyjąć na pierwszy rok studiów, jaki ma być program. W dniach wojny rektor przestał przyjmować interesantów. Wejście do gabinetu zagrażało ich życiu. Leżąc pod biurkiem pisał odezwy wzywające do pokoju. Przyznaje, że odniosły niewielki skutek. Trzeba było czekać, aż odpłynie fala nienawiści, aż wrogowie zaczną się zastanawiać, aż przejrzą na oczy. Po obu stronach padło wiele ofiar.
– Po co? – pyta rektor. – Po co ta śmierć? W tym kraju – mówi teraz – życie nic nie znaczy. W tej biedzie, w tym głodzie zamazuje się granica między życiem a śmiercią. Przekroczenie granicy odbywa się bez wstrząsu, zwyczajnie. Życie naszego górnika trwa 30 lat. Cmentarze w osiedlach górniczych przypominają cmentarze wojenne: sama młodzież. Cmentarze studenckie: sama młodzież. A żołnierze, którzy giną’ w walce z górnikami i partyzantami, to przecież także młodzież. W Europie ludzie giną w czasie wojny, śmierć zabiera wtedy miliony, ale jest to żniwo jednego sezonu. U nas śmierć ma postać inną, choć też zabiera miliony, jest roztopiona w codzienności, jesteśmy z nią oswojeni, ponieważ jest z nami zawsze i wszędzie, pospolita, prosta, zwyczajna, jakby dawno rozwijająca się w życiu każdego z nas.
Chcę już odejść, ale rektor pyta, czy mógłbym zostać. Jeśli mam czas – mówi – pójdziemy złożyć hołd tym, którzy padli w Teoponte.
Mówi nawet: – Pójdziemy się z nimi pożegnać.
To pożegnanie odbywa się na parterze, w dużej sali wypełnionej tłumem ludzi. Przy wejściu uzbrojeni studenci patrzą, kto wchodzi, pilnują, żeby nie wdarła się prawicowa bojówka, która mogłaby rzucić w tłum petardę. Ponieważ jednak wszystko jest możliwe i groźba masakry wisi w powietrzu, w sali czuje się napięcie i podniecenie. Tłum faluje i wznosi bojowe okrzyki. Sala domaga się rozgromienia reakcji. Żąda szubienicy dla różnych generałów. Nacjonalizacji przemysłu i banków. Zamknięcia ambasady Stanów Zjednoczonych, pogrzebania światowego imperializmu.
W głębi sali, na ścianie wisi portret Che Guevary, rysunek Chrystusa z karabinem na ramieniu i duże zdjęcie bohatera z Teoponte – Nestora Paza. Na podium siedzą półkolem przedstawiciele górników i chłopów (skupieni, zamyśleni Indianie), przedstawiciele różnych partii politycznych (legalnych i nielegalnych), przywódcy studentów (w tym trockiści i anarchiści jakoś już pogodzeni). Pierwsze rzędy zajmuje rodzina poległych. Siwa pani, cała w czerni, to Maria Luisa Bonadona de Quiroga – jej trzech synów zginęło w Teoponte tego samego dnia. Piękna, postawna blondyna o wspaniałych ciemnych oczach – to Maria Ce-cilia, żona bohatera Nestora Paza. Mimo swoich 21 lat jest już wdową. Ma czarną wstążkę w kształcie motyla wpiętą we włosy, czarne rękawiczki i czarne – widać to, ponieważ siedzi w spódnicy mini – podwiązki. Ten mężczyzna szpakowaty i barczysty to generał w stanie spoczynku – Anastasio Villanueva. Jego syn zginął w Teoponte, dokąd poszedł zmazać winy ojca, który jako oficer strzelał do strajkujących chłopów.
Читать дальше