– Będą na mnie patrzyli jak na marsjanina, co? – powiedziała nagle.
– Raczej jak na marsjankę – powiedział Santiago. – Niech tam, co ci zależy.
Ale jej zależało, Zavalita. Kiedy nacisnął dzwonek, poczuł, że ona czepia się jego ramienia, wolną ręką poprawiała fryzurę. Ach, głupota, co oni tutaj robią, dlaczego musieli przejść jeszcze i przez to: byłeś wściekły, Zavalita. I oto Teté, w wizytowej sukience, w podskokach biegnąca do bramy. Pocałowała Santiago, uściskała i ucałowała Annę, paplała, wykrzykiwała, i oczy Teté, i w chwilę później oczy Chispasa, i oczy rodziców, takie badawcze, istna trepanacja, istna autopsja. Pośród śmiechu, piskliwych krzyków i uścisków Teté, ciągle te oczy. Teté wzięła ich pod ręce, przebiegła razem z nimi ogród i ani na chwilę nie przestawała mówić, wciągając ich w wir chaotycznych okrzyków, pytań i powinszowań i rzucając przy tym owe nieuniknione ukradkowe spojrzenia na Annę, która niepewnym krokiem szła za nią. Cała rodzina czekała w salonie. Trybunał, Zavalita. Wszyscy tam byli: nawet Popeye, nawet Gary, narzeczona Chispasa, wszyscy, wizytowo odstawieni. Pięć par luf karabinowych, myśli, i wszystkie jednocześnie celowały i strzelały w Annę. Myśli: twarz mamy. Nie znałeś dobrze mamy, Zavalita, myślałeś, że umie lepiej panować nad sobą, że ma bardziej światowe maniery, że potrafi trzymać fason. Ale nie ukrywała ani swojej niechęci, ani osłupienia, ani rozczarowania; ukrywała tylko gniew, i to połowicznie, na samym początku. Ona ostatnia do nich podeszła, krokiem skazańca ciągnącego za sobą łańcuchy; była sinoblada. Pocałowała Santiago mrucząc coś, czego nie zrozumiałeś – wargi jej drżały, myśli, oczy miała rozszerzone – a potem, z przymusem, odwróciła się do Anny, która czekała z wyciągniętymi ramionami. Ale matka nie uścisnęła jej, nie uśmiechnęła się do niej; pochyliła się odrobinę, jej policzek musnął policzek Anny i natychmiast się odsunęła: jak się masz, Anno. Twarz jej stała się jeszcze bardziej oschła, spojrzała na Santiago, a Santiago na Annę: nagle zaczerwienił się, i teraz don Fermín starał się ratować sytuację. Podbiegł do niej, a więc to jego synowa, uścisnął ją jeszcze raz, to jest ten skarb, który chudzina tak przed nimi ukrywał. Chispas objął Annę z miną starego hipopotama i klepnął Santiago po plecach z okrzykiem aleś to trzymał w tajemnicy, stary, nie ma co. On też od czasu do czasu przybierał ów zażenowany, pogrzebowy wyraz twarzy, podobnie jak don Fermín, kiedy na moment się zapominał i przestawał się uśmiechać. Tylko Popeye wydawał się swobodny i wesoły. Cary, szczuplutka, jasnowłosa, o cienkim głosiku, w sukni z czarnej krepy, zaczęła zadawać pytania, jeszcze zanim usiedli do stołu, z tym swoim niewinnym śmiechem, od którego można było dostać gęsiej skórki. Ale Teté zachowywała się pierwszorzędnie, Zavalita, wychodziła z siebie, żeby zapełnić luki w rozmowie i żeby osłodzić to gorzkie przyjęcie, jakie bezwiednie czy też z pełną świadomością zgotowała Annie matka. Nie odezwała się do niej ani razu, a kiedy don Fermín, niepokojąco wesoły, odkorkował butelkę szampana i przyniesiono zakąski, matka zapomniała podsunąć synowej półmisek z serem. Siedziała sztywna i obojętna – wargi wciąż jej drżały, źrenice wciąż miała rozszerzone i nieruchome – nawet wtedy, kiedy Anna, osaczona przez Cary i Teté, wyjaśniała, jąkając się, myląc wszystko i przecząc sama sobie, jak i kiedy wzięli ślub. Po cichu, nikogo nie zawiadamiając, bez przyjęcia, ach para wariatów, powiedziała Teté, a Cary to uroczo, tak skromnie, i patrzyła na Chispasa. Don Fermín, jakby przypominając sobie o swoich obowiązkach, od czasu do czasu budził się z zamyślonego milczenia i zwracał się z jakimś miłym słówkiem do Anny. Jaki był skrępowany, Zavalita, ile go kosztowała ta naturalność, ten poufały ton. Przyniesiono jeszcze coś do jedzenia, don Fermín znowu nalał wszystkim szampana i przez te kilka sekund, kiedy pili, napięcie na moment znikło. Santiago kątem oka widział, że Anna stara się przełykać kanapki, którymi ją częstowała Teté, i odpowiadać na żarciki – coraz bardziej nieśmiałe, coraz bardziej wymuszone – które jej serwował Popeye. Atmosfera była bliska wybuchu, myśli, jakby za chwilę morze ognia miało zalać ich wszystkich. Cary niestrudzenie, uparcie, co chwila wtrącała się do rozmowy. Ledwo otworzyła usta: do jakiej szkoły chodziłaś, Anno? zaraz napięcie się wzmogło, ach, Maria Parado de Bellido? to państwowa szkoła, prawda? i to jej żachnięcie się: więc skończyła szkołę pielęgniarską? i twarz mamy, ale nie z amatorstwa, na kursach Czerwonego Krzyża, tylko zawodowo, tak? Więc umiesz robić zastrzyki, Anno? Ach tak? I pracowałaś w „La Maison de Santé” i w szpitalu robotniczym w Ica? I w tym wszystkim mama, Zavalita, która mrugała, która przygryzała wargi, która kręciła się na krześle, jakby siedziała na mrowisku. I ojciec, ze wzrokiem utkwionym w czubki butów; słuchał, podnosił głowę, odważał się uśmiechnąć do ciebie i do Anny. Anna, skulona na swoim miejscu, z grzanką w drżących palcach, patrzyła na Cary jak przerażony uczeń na swojego nauczyciela podczas egzaminu. Po chwili podniosła się, podeszła do Teté i pośród naelektryzowanego milczenia szepnęła jej coś do ucha. Oczywiście, powiedziała Teté, chodź ze mną. Odeszły, zniknęły na schodach i Santiago spojrzał na panią Zoile. Jeszcze nic nie mówiła, Zabalita. Zmarszczyła brwi, wargi jej drżały, patrzyła na ciebie. Pomyślałeś nie będzie zważała na obecność Popeye’a i Cary, myśli, to jest od niej silniejsze, nie będzie się powstrzymywała.
– Nie wstyd ci? – jej głos był twardy i głęboki, oczy jej się zaczerwieniły, mówiąc wykręcała sobie dłonie. – Takie małżeństwo? I to po kryjomu? Przynieść taki wstyd twoim rodzicom, twojej siostrze i bratu? „.
Don Fermín ciągle siedział ze spuszczoną głową, pochłonięty oglądaniem własnych butów, a Popeye zdobył się na uśmiech i wyglądał jak kretyn. Gary patrzyła na nich domyślając się, że coś się stało, pytając spojrzeniem, co takiego, a Chispas skrzyżował ramiona i z surową miną spoglądał na Santiago.
– Teraz nie pora na to, mamo – powiedział Santiago. – Gdybym wiedział, że tak się zachowasz, w ogóle bym nie przychodził.
– Wolałabym, żebyś nie przychodził – powiedziała pani Zoila podniesionym głosem. – Słyszysz mnie? Słyszysz? Tysiąc razy bym wolała nie widzieć cię w takim związku, ty chyba oszalałeś!
– Ciszej, Zoila – don Fermín ujął ją za ramię, Popeye i Chispas przestraszeni patrzyli w stronę schodów, Cary szeroko otworzyła usta. – Bardzo cię proszę, dziecko.
– To nie widzisz, z kim on się ożenił? – zaszlochała pani Zoila. – Nie rozumiesz, nie widzisz? Jak ja mogę się z tym pogodzić, że mój syn wziął sobie za żonę dziewczynę, która mogłaby być jego służącą?
– Zoila, nie bądź idiotką on też zbladł, Zavalita, on też się przestraszył. – Nie opowiadaj głupstw, moje dziecko. Ta mała cię usłyszy. To jest żona Santiago, Zoila.
Zachrypnięty, ogłupiały głos ojca, Zavalita, i ich usiłowanie, jego i Chispasa, żeby uspokoić, uciszyć mamę, która płakała i krzyczała. Twarz Popeye’a była purpurowa i usiana piegami, Cary skurczyła się na krześle, jakby ją ogarnął polarny chłód.
– Nigdy więcej jej nie zobaczysz, ale teraz już przestań, mamo – powiedział w końcu Santiago. – Nie pozwolę jej obrażać. Ona ci nic nie zrobiła i…
– Nic mi nie zrobiła, nic, nic? – krzyknęła pani Zoila starając się wyrwać z objęć Chispasa i don Fermina. – Omotała cię, zawróciła ci głowę i ty jeszcze mówisz, że ta kreatura nic mi nie zrobiła?
Читать дальше