– Nie jest pan zadowolony ze swego małżeństwa? – mówi Ambrosio.
– Psiakrew – powiedział Arispe. – Co za głos zza grobu.
– Byłem na przyjęciu i ledwo się trzymam na nogach – powiedział Santiago. – Całą noc nie spałem.
– Prześpisz się w drodze – powiedział Arispe. – Łap taksówkę i bądź tu zaraz. Pojedziesz do Trujillo, razem z Periquitem i Daríem, Zavalita.
– Do Trujillo? – podróż, myśli, nareszcie gdzieś się ruszyć, choćby i do Trujillo. – Czy nie mógłbym wyjechać za jakąś…
– Mowy nie ma, już w tej chwili powinieneś być daleko stąd – powiedział Arispe. – Pewna wiadomość, zdobywca półtora miliona w totku, Zavalita.
– Dobra, wskakuję pod prysznic i zaraz będę – powiedział Santiago.
– Możesz mi przetelefonować twój artykuł dziś w nocy – powiedział Arispe. – Nie myj się, tylko przyjeżdżaj, będzie więcej wody dla takich niechlujów jak Becerrita.
– Ależ skąd, jestem zadowolony – mówi Santiago. – Tylko że właściwie nie ja o tym zadecydowałem. To jakoś tak wyszło samo, tak jak praca w gazecie, jak wszystkie moje sprawy. Ja się o nic nie starałem, to raczej one mnie zagarnęły.
Szybko się ubrał, jeszcze raz zmoczył głowę, w kilku susach zbiegł ze schodów. Kiedy dojechali pod „Kromkę”, kierowca taksówki musiał go budzić. Był słoneczny poranek, rodzące się ciepło łagodnie przenikało skórę, usypiało mięśnie i wolę. Arispe zostawił mu instrukcje i pieniądze na benzynę, posiłki i hotel. Mimo kiepskiego samopoczucia i senności cieszyłeś się na myśl o podróży, Zavalita. Periquito usiadł obok Daría, a Santiago wyciągnął się na tylnym siedzeniu i prawie natychmiast usnął. Obudził się, kiedy wjeżdżali do Pasamayo. Po prawej piaszczyste wydmy i wyniosłe żółte ściany gór, po lewej połyskliwe błękitne morze i przepaść, która rosła, w miarę jak autostrada mozolnie pięła się po zalesionym zboczu. Usiadł i zapalił papierosa; Periquito z niepokojem patrzył w dół.
– No co, ptaszynki, przyjrzyjcie się dobrze, to zaraz wytrzeźwiejecie – zaśmiał się Darío.
– Jedź wolniej – powiedział Periquito. – I lepiej się nie odwracaj, kiedy do nas mówisz, nie masz oczu z tyłu głowy.
Darío jechał szybko, ale pewnie. W Pasamayo prawie nie spotykali innych samochodów, w Chancay zrobili postój, żeby coś zjeść w gospodzie dla kierowców autobusów, tuż przy szosie. Ruszyli dalej i Santiago, starając się spać mimo kołysania, słyszał, jak rozmawiają.
– To chyba bujda z tym facetem w Trujillo – powiedział Periquito. – Na świecie jest pełno gówniarzy, co nic nie robią, tylko podają gazetom fałszywe wiadomości.
– Półtora miliona solów na jednego – powiedział Darío. – Nie wierzyłem w ten totalizator, ale teraz zacznę grać.
– Wydaj półtora miliona na dziwki, a potem mi opowiesz – rzekł Periquito.
Dogorywające osady, napastliwe psy, które z wyszczerzonymi kłami wyskakiwały im na spotkanie, ciężarówki na postoju tuż przy szosie, a od czasu do czasu plantacje trzciny. Wjeżdżali na osiemdziesiąty trzeci kilometr, kiedy Santiago znowu usiadł i zapalił. Jechali po prostym odcinku drogi, z obu stron mieli piaszczyste wydmy. Ciężarówka nie zaskoczyła ich; widzieli ją z daleka, na szczycie wzgórza, patrzyli, jak się zbliża, powolna, ciężka, przysadzista, wioząc swój ładunek blachy przywiązany sznurami do platformy. Dinozaurus, powiedział Periquito w chwili, kiedy Dario gwałtownie hamował i skręcał w bok, bo w miejscu, gdzie mieli wyminąć ciężarówkę, była wyrwa w nawierzchni. Koła ich auta wpadły w piasek, coś trzasnęło pod nimi, wyprostuj! krzyknął Periquito, i Dario spróbował, no i w ten sposób rozpieprzyliśmy się, myśli. Koła zagłębiły się w piachu, ześliznęły się zamiast wspiąć się na brzeg szosy, i auto toczyło się jeszcze naprzód w potwornym przechyle, aż pokonał je własny ciężar i poturlało się jak piłka. Jak w kinie, Zavalita. Usłyszał krzyk, a może to on sam krzyknął, świat wykręcił się skośnie, jakaś siła gwałtownie cisnęła go do przodu, ciemność i migotanie gwiazd. Po bliżej nieokreślonym czasie wszystko się uspokoiło, pogrążone w mroku, pełne bólu i gorąca. Najpierw poczuł cierpki smak i chociaż miał już otwarte oczy, dopiero po dłuższej chwili odkrył, że rozstał się z pojazdem i leży na ziemi, a ów cierpki smak to piasek, którego mu się napchało do ust. Usiłował wstać, oślepił go zawrót głowy i znowu upadł. Potem poczuł, że go biorą za nogi i ręce, podnoszą i oto na dnie drugiego, mglistego snu były te dziwne dalekie twarze i to uczucie nieskończonego, jasnego spokoju. Czy to będzie właśnie takie, Zavalita? Czy to będzie takie milczenie bez pytań, taka jasność bez wątpliwości, bez wyrzutów sumienia? Wszystko-stało się płynne, niekonkretne i obce, i poczuł, że leży na czymś miękkim, co się kołysze. Był w samochodzie, ułożony na tylnym siedzeniu, rozpoznawał glosy Periquita i Daría i zobaczył jakiegoś mężczyznę w brązowym ubraniu.
– Jak się czujesz, Zavalita? – powiedział Periquito.
– Jak pijany – powiedział Santiago. – Głowa mnie boli.
– Miałeś szczęście – powiedział Periquito. – Piasek zamortyzował upadek. Gdyby nasz wóz dał jeszcze jednego koziołka, to by cię zmiażdżył.
– To jedna z niewielu ważnych rzeczy, jakie mi się przydarzyły, Ambrosio – mówi Santiago. – A poza tym wtedy poznałem dziewczynę, która teraz jest moją żoną.
Było mu zimno, nic go nie bolało, ale ciągle był ogłuszony. Słyszał rozmowy i szepty, warkot silnika i innych samochodów, a kiedy otworzył oczy, kładli go na noszach. Widział ulicę, ciemniejące niebo, na frontonie budynku, do którego wchodzili, przeczytał „La Maison de Sante”. Zanieśli go do pokoju na piętrze, Periquito i Darío pomogli go rozebrać. Kiedy leżał przykryty po szyję prześcieradłami i kocami, pomyślał będę teraz spał przez tysiąc godzin. Na pół śpiąc odpowiadał na pytania jakiegoś mężczyzny w okularach i białym fartuchu.
– Periquito, powiedz Arispemu, żeby tego nie podawał w gazecie – z trudem poznał własny głos. – Żeby mój ojciec się nie dowiedział.
– Romantyczna znajomość – mówi Ambrosio. – Zakochał się pan, kiedy pana pielęgnowała?
– Raczej dlatego, że po kryjomu dawała mi popalić – mówi Santiago.
– Udało ci się, Quetita – powiedziała Malvina. – Wypłynęłaś.
– Przysłali po ciebie samochód – mrugnął do niej Robertito. – Jak po królową, Quetita.
– Naprawdę, wygrałaś jak na loterii – powiedziała Malvina.
– I ja też, my wszystkie – powiedziała Ivonne żegnając ją przebiegłym uśmieszkiem. – To złota żyła, mówię ci, Quetita.
Przedtem, kiedy Queta się szykowała, Ivonne przyszła do niej, aby jej pomóc się uczesać i osobiście dopilnować, czy wszystko jest jak trzeba; pożyczyła jej nawet swój naszyjnik, bo pasował do jej bransoletki. Wygrałam? myślała Queta i dziwiła się, że wcale jej to nie podnieca ani nie cieszy, ani nawet nie jest zaciekawiona. Wyszła i w drzwiach aż się wzdrygnęła: te same oczy co wczoraj, zuchwałe i przestraszone. Ale Murzyn tylko przez kilka sekund patrzył jej w twarz; spuścił głowę, wymamrotał dobry wieczór, usłużnie otworzył przed nią drzwiczki samochodu, który był czarny, duży i ponury jak karawan. Wsiadła nie odpowiadając na jego przywitanie i na przednim siedzeniu zobaczyła drugiego faceta. Też wysoki, też rozrośnięty, też w granatowym ubraniu.
– Jakby było zimno, to mogę zamknąć okno – mruknął czarnuch, już siedząc za kierownicą, i przez chwilę zobaczyła białka jego ślepiów.
Читать дальше