– Biedni ci chorzy w szpitalu – powiedziała raz Amalia. – Jak widzą z okien tyle trumien, to pewnie im się wydaje, że zaraz umrą.
– Tam jest tego od groma – mówi Ambrosio. – Same kościoły i zakłady pogrzebowe. Aż się człowiekowi niedobrze robi bo tyle tych religijnych przybytków, paniczu.
Kostnica też tam była, naprzeciwko szpitala, o kilka kroków od ich domu. Amalia wstrząsnął dreszcz, kiedy pierwszego dnia zobaczyła posępną betonową budowlę, na której dachu rzędem siedziały sępy. Chata była duża, a za domem mały placyk porośnięty zielskiem. Możecie tu sobie coś zasiać, powiedział im właściciel, Alandro Pozo, kiedy się tam sprowadzili, możecie sobie zrobić ogródek. W czterech izbach nie było podłogi, tylko klepisko, a ściany były nie malowane. Nie mieli nawet materaca, na czym będą spać? A zwłaszcza Amalita Hortensja, robactwo nie da jej spokoju. Ambrosio pomacał się po kieszeni: kupią, co będzie trzeba. Jeszcze tego samego dnia poszli do miasta i kupili łóżko, materac, kołyskę, garnki, talerze, kuchenkę spirytusową, zasłony do okien, aż Amalia, widząc, że Ambrosio ciągle jeszcze coś wybiera, zaczęła się niepokoić: już dosyć, zabraknie ci pieniędzy. Ale on nie zwracał na nią uwagi i w dalszym ciągu wydawał polecenia zachwyconemu sprzedawcy z Magazynów Wong; jeszcze, to, jeszcze tamto, jeszcze ceratę.
– Skąd masz tyle pieniędzy? – pytała go Amalia tego wieczora.
– Oszczędzałem przez te wszystkie lata – mówi Ambrosio. – Chciałem się urządzić i pracować na własny rachunek, paniczu.
– No to powinieneś być zadowolony – powiedziała wtedy Amalia. – A nie jesteś. Smutno ci, że wyjechałeś z Limy.
– Już nie będę miał szefa, teraz sarn będę swoim szefem – odparł Ambrosio. – Jasne, że się cieszę, ty głuptasie.
Nieprawda, dopiero potem zaczął się cieszyć. Przez pierwsze tygodnie w Pucallpa cały czas był poważny, prawie nic nie mówił, miał taką zgnębioną minę. Ale mimo to od pierwszej chwili był dobry dla niej i dla Amality Hortensji. Jak przyjechali, zaraz następnego dnia wyszedł z hotelu i Wrócił z paczką. Co to? Ubranie dla dużej Amalii i małej Amalii. Sukienka, którą wybrał dla niej, była ogromna, ale Ambrosio nawet się nie uśmiechnął widząc ją w tej obszernej kwieciastej tunice, która spływała z ramion aż do kostek. Zaraz po przyjeździe odszukał firmę przewozową „Morales”, ale don Hilario był w Tingo María i miał wrócić dopiero za dziesięć dni. Co będą robić przez ten czas, Ambrosio? Poszukają sobie mieszkania, Amalio, i póki nie przyjdzie pora, żeby znów zacząć tyrać, przynajmniej zdążą się rozerwać. Ale ją dręczyły nocne widziadła, a on tęsknił za Limą, więc za bardzo się nie rozerwali, chociaż wydali kupę pieniędzy. Pojechali zobaczyć Indian shipibos, w chińskich knajpach na ulicy Comercio objadali się ryżem po chińsku, krewetkami w cieście i pierożkami z mięsem, przeprawili się łódką przez Ukajali, zrobili wycieczkę do Yarinacocha i często chodzili do kina. Filmy, które tam dawali, były stare, a do tego jeszcze Amalita Hortensja często zaczynała płakać w ciemnościach i ludzie wołali zabrać to dziecko. Daj mi ją, mówił Ambrosio i żeby uciszyć małą, dawał jej swój palec do ssania.
Amalia po trochu się przyzwyczajała, Ambrosio stawał się pogodniejszy. Przy urządzaniu chaty musieli się naharować. Ambrosio kupił farby i wybielił front domu i ściany, a ona wyskrobała z podłogi wszelkie brudy. Rano szli razem na targ, robili sprawunki i po drodze zapamiętywali kościoły: baptystów, adwentystów dnia siódmego, katolicki, ewangelicki, zielonoświątkowców. Znowu zaczęli rozmawiać: taki dziwny byłeś, czasem mi się zdawało, że kto inny wszedł w twoją skórę, a prawdziwy Ambrosio został w Limie. Ale dlaczego, Amalio? Bo był smutny, miał zamyśloną minę i coraz to mu oczy przygasały i uciekały w bok, jak u zwierzęcia. Ach ty wariatko, raczej ten, co został w Limie, to był nieprawdziwy Ambrosio, Amalio. Tutaj mu jest dobrze, cieszy się słońcem, Amalio, tamto zachmurzone niebo zawsze go przygnębiało. Oby to była prawda, Ambrosio. Wieczorami, podobnie jak wszyscy tutejsi ludzie, wychodzili na ulicę, siadali rozkoszując się świeżym powietrzem płynącym od rzeki i rozmawiali, ukołysani rechotem ropuch i graniem świerszczy przyczajonych w trawie. Któregoś ranka Ambrosio zjawił się z parasolem w ręku: przyniósł go, żeby Amalia nie narzekała na słońce. Teraz już ci tylko brak lokówek we włosach, Amalio, a będziesz wyglądała jak prawdziwa mieszkanka Pucallpa.
Złe sny po trochu odchodziły, znikały, mijał też strach na widok każdego policjanta. Najlepszym lekarstwem była praca, Amalia ciągle coś robiła, gotowała, prała bieliznę Ambrosia, doglądała Amality Hortensji, a on tymczasem starał się zamienić porosły chwastami placyk w ogródek. Biegł tam boso i pracował od wczesnego ranka, godzinami wyrywał zielsko, ale odrastało bardzo szybko, jeszcze gęściej niż przedtem. Naprzeciwko była chata pomalowana białą i niebieską farbą, otoczona ogrodem pełnym owocowych krzewów. Któregoś dnia Amalia poszła poradzić się sąsiadki, i doña Lupe – żona jednego takiego, co miał niewielką farmę w górnym dorzeczu i rzadko się tu pokazywał – przyjęła ją bardzo serdecznie. Oczywiście, że jej pomoże, w czym tylko będzie mogła. To była nasza pierwsza i najlepsza przyjaciółka w Pucallpa, paniczu. Doña Lupe nauczyła Ambrosia, jak wyrywać zielsko i jednocześnie zasiewać ogród, tu sadzić słodkie kartofle, tu jukę, tu ziemniaki. Dała im nasiona, a Amalię nauczyła robić potrawę ze smażonych bananów, ryżu, juki i ryb, w Pucallpa wszyscy to jedli.
– Wypadek? Jak to wypadek? – śmieje się Ambrosio. – Chce pan powiedzieć, że pana zmusili do żeniaczki?
Zaczęła się jedna z tych głupich zarwanych nocy, która jakimś cudem zmieniła się w hulankę. Norwin dzwonił do „Kroniki”, że czeka na nich w „El Patio”, i Santiago z Carlitosem, jak tylko skończyli robotę, poszli się z nim spotkać. Norwin chciał iść do burdelu, Garlitos do „Pingwina”, zagrali w orła i reszkę i Garlitos wygrał. Czy tam było jakieś nieoficjalne przyjęcie? Lokal był smutny i pusty. Pedrito Aguirre usiadł razem z nimi i postawił piwo. Drugi show się skończył, ostatni klienci wyszli i wtedy, nagle, nieoczekiwanie, dziewczęta z zespołu i chłopcy z orkiestry, i obsługa baru znaleźli się naokoło nich, ze śmiechem zajmując stoliki. Zaczęły się żarty, picie, kawały i kpiny, wszystko stało się radosne, dowcipne, żywiołowe i sympatyczne. Pili, śpiewali, zaczęli tańczyć, pod bokiem Santiago Chinka i Garlitos, milczący i przytuleni, patrzyli sobie w oczy, jakby dopiero przed chwilą poznali, co to jest miłość. O trzeciej nad ranem jeszcze tam byli, pijani i rozkochani, wielkoduszni i rozmowni, a Santiago zadurzył się w Adzie Rosie. To właśnie ona, Zavalita: malutka, pupiasta, czarniusieńka. Jej krzywe nogi, myśli, jej złoty ząb, nieświeży oddech, niewyparzony język.
– Tak, miałem wypadek – mówi Santiago. – Wypadek samochodowy.
Norwin ulotnił się pierwszy, razem z czterdziestoletnią tancerką o płomiennych włosach. Chinka i Garlitos namówili Adę Rosę, żeby pojechała razem z nimi. Pojechali taksówką do mieszkania Chinki na Santa Beatriz. Siedząc koło kierowcy, Santiago roztargnioną ręką gładził kolana Ady Rosy, która kiwała się w drzemce obok całujących się wściekle Cariñosa i Chinki. U Chinki wypili całe piwo z lodówki, słuchali płyt i tańczyli. Kiedy za oknem zaczęło się rozwidniać, Chinka i Garlitos zamknęli się w sypialni, a Santiago z Adą Rosą zostali sami w salonie. W „Pingwinie” już się całowali, tutaj trochę się ściskali i ona siedziała mu na kolanach, ale teraz, kiedy chciał ją rozebrać, zaczęła się stawiać, krzyczeć na niego i przeklinać. W porządku, Ada Rosa, nie będziemy się kłócili, chodźmy spać. Rzucił poduszki z fotela na dywan, położył się i zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył jak przez błękitną mgiełkę, że Ada Rosa śpi w ubraniu, skulona na kanapie niczym embrion. Jednym susem rzucił się do łazienki, był oszołomiony, ociężały, bolały go kości, wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Wyszedł na ulicę: blask słońca raził go w oczy, aż się załzawiły. Wypił kawę w barze na Petit Thouars, a potem, niezbyt pewnie czując się na nogach, wsiadł do mikrobusu w kierunku Miraflores i przesiadł się do drugiego, do Barranco. Na magistrackim zegarze było południe. Pani Lucía zostawiła na jego łóżku kartkę: niech zadzwoni do „Kroniki”, bardzo pilne. Arispe chyba zwariował, jeżeli myślał, że do niego zadzwonisz, Zavalita. Ale kiedy już leżał w łóżku, pomyślał, że i tak nie uśnie z ciekawości, i w piżamie zbiegł do telefonu.
Читать дальше