– Bo jesteś i to jest największa hańba mojego życia – przechadza się po pokładzie, pyta, czy szybko dopłyniemy do Iquitos, oczywiście, słyszy odpowiadającego podoficera Rodrigueza pan Pantoja. – Nie narzekaj tak, to niesprawiedliwe. Z twojej winy złamałem zasadę, którą szanowałem od chwili dojścia do pełni władz umysłowych.
– No i widzisz, już zaczynasz – uśmiecha się do Kmdziulki, która słucha radia pod plandeką na rufie, do marynarza zwijającego liny Brazylijka. – Lepiej powiedz prawdę i zamiast gadać o zasadach przyznaj się, że jesteś zazdrosny o tych dziesięciu żołnierzyków z Lagunas.
– Myślałeś, że będzie ich mniej? Skądże znowu, Tygrys, szerzy się to wszystko jak pożar w lesie – ubiera się po cywilnemu, obraca się wśród ludzi, wciąga zapach cebuli i kadzidła, widzi iskrzące się lampki oliwne, czuje zaduch złożonych ofiar generał Scavino. – Nawet sobie nie wyobrażasz, co się działo w rocznicę ukrzyżowania dziecka-męczennika. Procesja, jakiej w Iquitos nie widziano. Na wszystkich brzegach Moronacocha gęste tłumy. I na jeziorze to samo. Nie mieściła się już żadna łódka, żadne czółno.
– Nigdy nie sprzeniewierzyłem się moim obowiązkom, przeklęty mój los – mówi „cześć” do Cyculki i Rity grających na słońcu w karty, opiera się o koło ratunkowe, widzi przybliżające się do linii widnokręgu słońce Pantaleon. – Zawsze byłem przyzwoitym, uczciwym człowiekiem. I zanim i się pojawiłaś, to nawet ten trutniowaty klimat nie zmusił mnie do złamania mojego systemu.
– Jeśli powiesz mi, że chcesz sobie na mnie po-psioczyć za tych dziesięciu żołnierzyków, to proszę bardzo, wytrzymam – patrzy na zegarek, krzywi się, mówi znów się zatrzymał, nakręca go Brazylijka. – Ale jeśli będziesz jeszcze gadał o tym systemie, to możesz się odpieprzyć, a ja schodzę do kajuty odpocząć.
– Ta praca i ty zrujnowaliście mnie – zmienia swój wyraz twarzy, nie odsalutowuje marynarzowi rozmawiającemu z Kurczakiem, przypatruje się badawczo rzece, ściemniającemu się niebu Panta-leon Pantoja. – Gdyby nie wy wszyscy, to nie straciłbym żomy ani córeczki.
– Nudny jesteś, Panta – bierze go pod ramię, prowadzi do kajuty Ł podaje mu bułeczki, coca-colę, obiera pomarańczę, rzuca skórki do wody, zapala światło Brazylijka. – Co? Teraz Pantaleonek popłacze sobie za żoną i córeczką? Zawsze jak kałesz się sobą zajmować, to potem napadają cię. takie wyrzuty sumienia, że trudno z tobą wytrzymać. No już, głodomorku, nie wygłupiaj się.
– Potrzebuję ich, tęsknię za nimi – je, pije, wkłada piżamę, głos mu się łamie, kładzie się Pantaleon. – Dom jest taki pusty bez Pochy i maleńkiej. Nie mogę się przyzwyczaić.
– Chodź, głodomorku, chodź, nie bądź beksą – zostaje w bieliźnie, kładzie się przy Pantaleonie, gasi światło, otwiera ramiona Brazylijka. – Jesteś tylko zazdrosny o żołnierzyków, oto co cię gryzie. Chodź, przytul się, daj, podrapię cię w główkę.
– Nawet poszła pogłoska, że miał się osobiście stawić Brat Francisco – obserwuje apostołów w bieli, wiernych klęczących z rozkrzyżowanymi ramionami, inwalidów, ślepych, trędowatych, karłów, umierających, którzy leżą wokół krzyża, generał Scavino. – Dobrze, że nie zrobił tego. Postawiłby nas w głupiej i trudnej sytuacji. Byłoby niemożliwością zaaresztować go w obecności dwudziestu tysięcy ludzi gotowych oddać za niego życie. Gdzie on, do diabła, może się ukrywać? Nie ma nawet śladu tego wariata.
– Oklęcik to kołyska, ja jestem Pochita, ty jesteś Gladysita – nuci, kołysze się, patrzy na księżyc wlewający się przez iluminator i osrebrzający kraniec koi Brazylijka. – Cacy dzidziuś. Dlapiemy dzidziusia w główeczkę, dajemy buzi dzidziusiowi, chcie dzidziuś swojego cycuszka?
– Teraz siedzi panu na głowie, o właśnie tu, l eee, odleciała – popycha drzwi Amazońskiego l Muzeum i Akwarium, przepuszcza kapitana Pantoja porucznik Bacacorzo. – Ukąsiła? Zdaje się, że to była osa.
– Niżej, wolniej – zmienia nastrój, dziecinnieje, uspokaja się, łagodnieje, kuli się Pantaleonek. – Baldzo płoszę, w szyjkę, w plecki, w uszko, w czubeczek, w czubeczek uszka, płoszę panienki.
– No, zabiłem ją – wali ręką o brzeg basenu Morskiej Krowy Lub Manata porucznik Bacacorzo. – Ale to nie osa, to brunatna mucha. Jest niebezpieczna, ludzie mówią, że przenosi trąd.
– Muszę mieć gorzką krew, bo mnie nigdy nie gryzą – przechodzi obok Bufea Szalonego, Bufea Popielatego, Bufea Czerwonego, zatrzymuje się przy Mrówce Curhuinse, „owad nocny, wielki szkodnik, w ciągu jednej nocy może zrównać z ziemią chatę, chodzą setkami tysięcy, po osiągnięciu dojrzałości tyją i wyrastają im skrzydła”, czyta kapitan Pantoja. – Za to z moją matką jest na odwrót, tylko wyjdzie na ulicę, już się na nią rzucają, okropność.
– Wie pan, że mrówki jada się tutaj smażone, z solą i bananami? – przeciąga palec po grzabieniu wypchanej iguany, po wielobarwnych piórach tukana porucznik Bacacorzo. – Musi pan na siebie uważać, jest pan bardzo chudy. W ciągu tych ostatnich miesięcy musiał pan stracić co najmniej z dziesięć kilo. Co panu jest, panie kapitanie. Praca, kłopoty?
– Wszystkiego po trochu – pochyla się, szuka nadaremnie ośmiu oczu wielkiego, skocznego i jadowitego Pająka Wdowy kapitan Pantoja. – Jeśli mi to wszyscy mówią, to znaczy, że tak jest. Będę musiał zastosować kurację odżywiającą, żeby odzyskać te stracone kilogramy.
– Bardzo mi przykro, Tygrys, ale musiałem wydać rozkaz udzielenia przez wojsko pomocy żandarmerii w chwytaniu fanatyków – otrzymuje petycje, skargi, donosy, bada, waha się, konsultuję, podejmuje decyzję, informuje generał Scavino. – Czterech ukrzyżowanych w ciągu sześciu miesięcy to za dużo, ci szaleńcy zamieniają Amazonię w kraj barbarzyńców, najwyższy już czas, żeby zaprowadzić porządek.
– Pan kapitan wcale nie korzysta z tego, że jest słomianym wdowcem – ściska szkło powiększające i wyolbrzymia Osę Huayranga, Osę Dzwon i Osę Shiro-shiro porucznik Bacacorzo. – Zamiast być szczęśliwym i zadowolonym z odzyskanej wolności, chodzi pan ponury jak nieboszczyk.
– Bo kawalerstwo nie bardzo mi służy – podchodzi do działu Koty i ociera się o Czarnego Jaguara, Otorongo Lub Księcia Puszczy, Ocelota, Pumę i Cętkowanego Tigrillo kapitan Pantoja. – Wiem, że większość mężczyzn po pewnym czasie ma dość małżeńskiej -monotonii i że oddaliby wszystko, żeby tylko odskoczyć od swoich żon. Ale ze mną było inaczej. Tak, naprawdę, żałuję, że Pocha odeszła. A przede wszystkim, że wzięła z sobą moją małą.
– Nie musi pan przysięgać, wszystko można panu z twarzy wyczytać – „małe kameleony żyją na drzewach, duże w wodzie”, słyszy porucznik Bacacorzo. – No cóż, takie jest życie, panie kapitanie. Miał pan wiadomości od żony?
– Tak, pisze do mnie co tydzień. Mieszka ze swoją siostrą Chichi w Chiclayo – liczy węże, Yacumamę Albo Matkę Wody, Czarnego Boa, Mantonę, Sachamamę Albo Matkę Puszczy kapitan Pantoja. – Nie mam żalu do Pochy, doskonale ją rozumiem. Moja misja stała jej kością w gardle. Żadna przyzwoita kobieta nie wytrzymałaby tego. Z czego się śmiejecie? Tu nie nią nic do śmiechu, Bacacorzo.
– Przepraszam, ale to nie przestaje być zabawne – zapala papierosa, wydmuchuje dym między pręty klatki Paucara, „naśladuje śpiew innych ptaków, jak również śmieje się i płacze jak dzieci”, czyta porucznik Bacacorzo. – Pan, taki pedant i, maniak w sprawach moralności, ma tak złą opinię, że gorszą nawet wyobrazić sobie trudno. Tu w Iquitos wszyscy uważają pana za największego szubrawca.
Читать дальше