Roześmiałam się z jej melodramatyczności. Podskoczyła na krześle i usiadła prosto.
– Miałam przyjaciółkę, która wpadła w straszną depresję, kiedy zmarła jej ukochana babcia i zerwał z nią chłopak, z którym była od trzech lat. Nie mogła jeść, nie mogła spać, nie mogła zwlec się z łóżka. Zwolnili ją, bo przestała się pokazywać w pracy. Wielkie wory pod oczami. Odmawiała widywania się ze wszystkimi. Nie odbierała telefonu. Kiedy wreszcie zjawiłam się u niej w mieszkaniu parę miesięcy później, wyznała mi, że rozważa samobójstwo.
– Okropne – mruknęłam, usiłując nadążyć za niespodziewaną zmianą tematu.
– Tak, to było okropne. Ale wiesz, co ją z tego wyrwało? Po drodze do jej mieszkania wstąpiłam do Hermesa, żeby dowiedzieć się o nowiny… Tak na wszelki wypadek. I wiesz co? Kiedy przyszłam, mogłam jej powiedzieć, że od „Birkin” dzieli ją zaledwie osiemnaście miesięcy. Możesz w to uwierzyć? Osiemnaście miesięcy!
– I co ona na to?
– A jak myślisz? Była zachwycona! Ostatnim razem, kiedy pytała, powiedzieli jej, że to trwa pięć lat, ale wyszkolili całą nową załogę rzemieślników i jej zamówienie miało być zrealizowane za półtora roku. Dokładnie w tej chwili poszła pod prysznic i zgodziła się wyjść ze mną na lunch. To było sześć miesięcy temu. Od tamtej pory odzyskała pracę i ma nowego chłopaka. Nie rozumiesz? Ta „Birkin” dała jej powód do życia! Po prostu nie możesz się zabić, kiedy jesteś tak blisko… nie ma takiej możliwości.
Teraz nadeszła moja kolej, żeby uważnie jej się przyjrzeć i sprawdzić, czy nie żartuje. Nie żartowała. W rzeczywistości Elisa wydawała się wręcz rozpromieniona opowiedzeniem tej historii, jakby zainspirowała ją do życia. Podziękowałam jej za wyedukowanie mnie w kwestii „Birkin” i zastanowiłam, w co dokładnie się wpakowałam. Bardzo się to różniło od bankowości inwestycyjnej i najwyraźniej musiałam się sporo nauczyć.
Była siódma trzydzieści czwartego dnia mojej pracy jako organizatorki imprez w Kelly & Company. Kiedy wracałam do domu, na stojaku na prasę w pobliżu mojego domu znajdował się tylko jeden egzemplarz „New York Daily News” z felietonem Willa. Czytałam „Wolą ludu” prawie co tydzień, odkąd nauczyłam się czytać, ale z jakiegoś powodu nigdy nie udało mi się zaprenumerować żadnej z gazet, która go drukowała. Oczywiście nigdy nie podniosłam w dyskusji tematu stopniowej zmiany tej rubryki w prywatną trybunę, z której Will wygłaszał swoje ekscentryczne perory na temat każdej społecznej „tragedii”, jaka spadła na jego ukochane miasto, ale trzymanie buzi na kłódką zaczynało być coraz trudniejsze.
– Bette! Świetny ten dzisiejszy felieton, jeśli pytasz mnie o zdanie! – ryknął pijackim głosem mój portier Seamus, otwierając drzwi budynku i powiewając egzemplarzem gazety. – Ten twój wujek za każdym razem trafia w sedno!
– Dobry? Jeszcze nie czytałam – powiedziałam roztargniona, idąc i mówiąc szybko, tak jak to robią ludzie, którzy rozpaczliwie starają się uniknąć rozmowy.
– Dobry? Fantastyczny! Nareszcie ktoś to rozumie! Każdy, kto żartuje z Hillary Clinton, jest moim przyjacielem! Myślałem, że byłem jedyną osobą w całym mieście, która głosowała na George'a W., ale twój wujek upewnia mnie, że nie.
– Mmm. Pewnie tak. – Zmierzałam w stronę windy, ale on nie przerywał.
– Są jakieś szanse, że wpadnie cię odwiedzić? Marzę o tym, żeby osobiście mu powiedzieć, jak bardzo…
– Z pewnością dam ci znać! – zawołałam, gdy drzwi windy wreszcie go wygłuszyły. Pokręciłam głową, wspominając jedyną wizytę wujka u mnie w domu i to, jak Seamus wychodził z siebie, kiedy rozpoznał nazwisko Willa. Przerażające było, że uosabia grupę jego docelowych czytelników.
Millington o mało się nie połamała, wijąc się w paroksyzmach radości, kiedy otworzyłam drzwi, podniecona nawet bardziej niż zwykle teraz, gdy znów pracowałam cały dzień. Biedna Millington. Nie będzie dziś spaceru, pomyślałam, rutynowo drapiąc ją po głowie i siadając, żeby przeczytać najnowszą tyradę Willa. Millington podreptała skorzystać ze swojej Wee-Wee Pad *, zdając sobie sprawę, że dziś też nie opuści mieszkania, a potem wskoczyła mi na pierś, żeby ze mną poczytać.
Właśnie w chwili, gdy rozsiadałam się ze swoim zbiorem menu na wynos, komórka zawibrowała na stoliku jak nakręcana zabawka. Telefon należał do firmy i, podobnie jak w przypadku! moich nowych kolegów, nie przestawał dzwonić. Ostatnie trzy wieczory spędziłam poza domem, uczestnicząc w imprezach urządzanych przez firmę, towarzysząc Kelly, gdy zajmowała i się wszystkim po kolei, od konsultacji z klientami po zwalnianie zbyt powolnych barmanów, sprawowanie roli gospodyni i organizowanie przepustek dla prasy. Godziny pracy były jeszcze bardziej wyczerpujące niż w banku – cały dzień pracy w firmie, a po nim noc poza domem – ale biuro tętniło obecnością młodych ładnych ludzi i skoro już musiałam poświęcać piętnaście godzin dziennie jednemu tematowi, uznałam, że być| może wolę didżejów albo koktajle na szampanie niż zróżnicowane portfele inwestycyjne. Przynajmniej mogłam się pochwalić imponującym tempem zdobywania wiedzy.
„Wiadomość odebrana” pojawiło się na kolorowym wyświetlaczu. SMS? Myślałam, że tak naprawdę takie wiadomości wysyłają do siebie tylko dzieciaki z liceum i ludzie głosujący w Idolu. Nigdy wcześniej nie dostałam SMS-a ani nie wysłałam. Po chwili wahania spojrzałam na wyświetlacz i nacisnęłam „odczytaj”.
kol dzis @9? cip srdm zach broad do zoba
Co to jest? Jakieś zaszyfrowane zaproszenie na kolację, to na pewno, ale dokąd i z kim? Jedyną wskazówką co do jego pochodzenia był zaczynający się od 917 numer, którego nie rozpoznałam. Zadzwoniłam pod tenże i od razu odebrała jakaś zadyszana dziewczyna.
– Hej, Bette! Co słychać? Będziesz dzisiaj? – powiedział głos, niwecząc moje nadzieje, że ktoś po prostu wybrał zły numer.
– Ee, cześć. Ee, kto mówi?
– Bette! Tu Elisa. Od tygodnia pracujemy razem całą dobę! Wychodzimy dzisiaj wszyscy, żeby uczcić załatwienie sprawy z tym przyjęciem dla Candance. Będzie zwykła ekipa. Do zobaczenia o dziewiątej.
Zamierzałam spotkać się z Penelope w Black Door, bo prawie się nie widywałyśmy podczas mojej hibernacji związanej z bezrobociem, ale nie wiedziałam, jak mogę odrzucić pierwsze towarzyskie zaproszenie od nowych kolegów.
– Ee, tak, jasne, brzmi świetnie. Możesz mi powtórzyć, dokąd idziemy?
– Cipriani Downtown? – zapytała. W jej glosie brzmiało niedowierzanie, że nie zdołałam wydedukować tego z wcześniejszej skrótowej informacji. – Byłaś tam, prawda?
– Oczywiście. Cudowne miejsce. Czy mogę przyprowadzić przyjaciółkę? Miałam już plany i…
– Bosko! Do zobaczenia za parę godzin! – zapiszczała i się rozłączyła.
Z trzaskiem zamknęłam telefon i zrobiłam to, co odruchowo robi każdy nowojorczyk po usłyszeniu nazwy restauracji: sprawdziłam Zagat *. Dwadzieścia jeden punktów za jedzenie, dwadzieścia za wystrój i nadal znośna osiemnastka za obsługę. I nie była to składająca się z jednego słowa nazwa jak Rocco, Butter czy Lotus, które może i brzmiały niewinnie, ale niemal zawsze gwarantowały wyjątkowo kiepskie wspomnienia. Na razie wszystko wyglądało obiecująco.
„Widzieć czy być widzianym” nie należy do pytań zadawanych w tej włoskiej restauracji, gdzie przyglądanie się Eurodziecinom, które udają, że wymieniają pocałunki i jedzą sałatki, jest bardziej na miejscu, niż kosztowanie zaskakująco dobrego jedzenia. Miejscowi mogą się tu czuć jak „obcy we własnym kraju”, ale wysokie ceny mówią same za siebie.
Читать дальше