Pierwsza bomba. Potem druga. Hiroszima. Nagasaki.
Wycelowuje broń w alkowę. Sęp nad doliną zdaje się układać skrzydła w kształt litery V. Kiedy przymyka oczy, widzi azjatyckie uliczki zatopione w ogniu. Przetacza się on przez miasta jak zwijająca się mapa, huragan żaru spalającego napotkane ciała, cienie ludzi rzucone w powietrze. Paro-ksyzm mądrości Zachodu.
Przypatruje się rannemu Anglikowi ze słuchawkami na uszach, z niewidzącym wzrokiem, słuchającemu radiowych komunikatów. Muszka karabinu zsuwa się wzdłuż długiego nosa do jabłka Adama, ponad obojczykiem. Łosoś wstrzymuje oddech. Ściska w regulaminowym trójkącie ramienia karabin typu enfield. Nawet nie drgnie.
A potem oczy Anglika zwracają się ku niemu.
— Saperze.
Caravaggio wchodzi do pokoju, ale Łosoś powstrzymuje go wciskając mu kolbę karabinu w żebra. Trzepnięcie łapą zwierzęcia. I znowu, tym samym płynnym ruchem, przyciska prawym ramieniem broń do boku, jak w czasie musztry w różnych koszarach w Indiach i Anglii. Zwęglona szyja w polu jego widzenia.
— Łososiu, odezwij się do mnie.
Twarz wyostrzyła mu się jak klinga. Kiedy płacz pod wpływem bólu i przerażenia ustał, zobaczył wszystko wokół w innym świetle. Między nich wkradła się noc, ogarnęła ich mgła, a ciemnobrązowe oczy młodego człowieka odkryły nowego wroga.
— Mój brat mi mówił. Nigdy nie odsłaniaj pleców w Europie. Paktują. Zawierają układy. Sporządzają mapy. Nigdy nie wierz Europejczykom, powtarzał. Nigdy im nie ściskaj dłoni. Ale my, och, tak łatwo ulegaliśmy złudzeniom — pod wpływem waszych przemówień, medali i ceremonii. Co ja robiłem przez te ostatnie kilka lat? Odcinałem, niszczyłem odnóża zła. Po co? Żeby to mogło się wydarzyć?
— O co ci chodzi? Jezu, wyjaśnij!
— Zostawiam wam radio, żebyście sobie przyswoili lekcję historii. Nie ruszaj się, Caravaggio! Wszystkie te mowy o cywilizacji wygłaszane przez królów i królowe, i prezydentów… te wykładnie abstrakcyjnego porządku. Powąchaj je. Posłuchaj radia i poczuj odór tych obrządków. W Indiach, jeśli ojciec złamie sprawiedliwość, zabija się go.
— Nie wiesz, kim jest ten człowiek.
Lufa karabinu wymierzona w zwęgloną szyję. Potem saper unosi ją ku oczom leżącego mężczyzny.
— Zrób to — mówi Almasy.
Wzrok sapera spotyka się ze wzrokiem rannego w półmroku pokoju, do którego wdarł się teraz przez zewnętrzny świat. Potakuje saperowi.
— Zrób to — mówi spokojnie.
Łosoś wyrzuca nabój z komory i łapie go w locie. Rzuca karabin na łóżko, węża gotowego do ukąszenia.
Poparzony człowiek ściąga słuchawki z uszu i powoli kładzie je przed sobą. Lewą ręką sięga po aparat słuchowy i zrzuca go na podłogę.
— Zrób to, Łososiu. Nie chcę już niczego więcej usłyszeć.
Zamyka oczy. Osuwa się w ciemność, daleką od tego pokoju.
Saper opiera się o ścianę, ręce złożone, głowa opuszczona. Caravaggio słyszy wdechy i wydechy rozdymające mu nozdrza, szybko i szeroko niczym wentyle.
— On nie jest Anglikiem.
— Może to Amerykanin, Francuz, mniejsza o to. Od kiedy zaczęliście zrzucać bomby na kolorowych, wszyscy jesteście Anglikami. Mieliście swego Leopolda, króla Belgów, teraz macie tego pierdolonego Harry'ego Trumana w Stanach. Wszyscy jesteście uczniami Anglików.
— Nie. To pomyłka. On nie jest. Spośród wszystkich ludzi on jeden jest po waszej stronie.
— On by powiedział, że to nie ma znaczenia — mówi Hana. Caravaggio siada na krześle. Zawsze, myśli, siada na tym krześle. Pokój wypełnia ciche popiskiwanie kryształkowego odbiornika, radio wciąż przemawia swym jakby wydobywającym się spod wody głosem. Nie ma siły odwrócić się i spojrzeć na sapera czy na kolor sukienki Hany. Wie, że młody żołnierz ma słuszność. Nigdy by nie zrzucili takiej bomby na żaden biały naród.
Saper wychodzi z pokoju, zostawiając Caravaggia i Hanę przy łożu rannego. Pozostawił ich troje ich światu, przestaje być ich strażnikiem. W przyszłości, kiedy ranny umrze — jeśli umrze — Caravaggio i Hana go pochowają. Niech zmarli przyjmą zmarłych. Nigdy nie był pewien, co to właściwie znaczy. Tych kilka szorstkich słów z Biblii.
Pochowają wraz z nim wszystko oprócz książki. Ciało, prześcieradła, ubrania, karabin. Już wkrótce zostanie sam z Haną. I z radiowym wyjaśnieniem, co właściwie zaszło. Straszliwe wydarzenie rozprzestrzeniające się na krótkich falach. Nowa wojna. Zgon cywilizacji.
Ciągle jeszcze jest noc. Słyszy sowy, ich tajemnicze pohukiwania, szum skrzydeł, kiedy odlatują. Cyprysy rozkładają gałęzie ponad namiotem w tę nadal bezwietrzną noc. Układa się na wznak i wpatruje w mroczny róg namiotu. Kiedy zamyka oczy, widzi ogień, ludzi wskakujących do rzek i basenów w poszukiwaniu ratunku przed płomieniami i żarem spalającym wszystko, co mają na sobie, skórę i włosy, nawet wodę, w którą się chronią. Wspaniała bomba przewieziona samolotem poprzez ocean, na Wschód, nad zielony archipelag. I zrzucona.
Nie nie jadł ani nie pił, nie jest w stanie niczego przełknąć. Przed zmrokiem oczyścił namiot ze wszystkich przedmiotów wojskowych, z całego instrumentarium do rozbrajania min, zdarł z munduru wszystkie insygnia. Przed położeniem się spać rozwinął turban i rozczesał włosy, po czym zawiązał je w wysoki węzeł i położył się, patrząc, jak światło znika powoli z płachty namiotu. Oczyma wyławia ostatnie promyki błękitnego światła, a uszami najlżejsze powiewy wiatru w tej ciszy; później już tylko szum sowich skrzydeł. I różne subtelne odgłosy unoszące się w powietrzu.
Czuje, że wszystkie wichry świata wessały się w Azję. Przebiega myślą od wszystkich małych bombek, z którymi się stykał, do rozmiarów tej bomby, jak się zdaje, olbrzymiej jak miasto, tak potężnej, by nie pozostawić żywym zdolności wystawienia świadectwa śmierci całej ludzkości. Nic nie wie o tej broni. Czy przynosi nagłe uderzenie metalu i podmuchu, czy też wrzące powietrze przepala na swej drodze wszystko, co ludzkie. Wie tylko, że nie może już pozwolić nikomu ani niczemu zbliżyć się do siebie, że nie może już spożywać posiłków ani popijać napojów zasiadając na kamiennej lawie na tarasie. Nie ma odwagi wyciągnąć z plecaka zapałek i zapalić lampy, ponieważ wie, że lampa rozbłysłaby płomieniem pochłaniającym wszystko. W namiocie, zanim zapadł zmrok, wyciągnął tylko zdjęcie rodzinne i obejrzał je. Nazywa się Kirpal Singh i nie wie, co tu robi.
Staje teraz pod drzewami w sierpniowym upale, bez turbanu, odziany tylko w kurta. Nic nie trzyma w rękach, kiedy przechadza się skrajem pola, bose stopy dotykają trawy albo kamieni na tarasie, albo popiołu wygasłego ogniska. Ciało ma ożywione bezsennością, kiedy tak staje nad krawędzią wielkiej doliny europejskiej.
Wczesnym rankiem ona dostrzegła go stojącego przed namiotem. Przez cały wieczór wypatrywała jakiegoś światełka między drzewami. Każde z nich w pałacu jadło tego wieczora osobno, Anglik nic nie wziął do ust. Oczyma wyobraźni widzi teraz wychylające się ramię sapera i płócienne ściany zamykające się nad nimi jak żagiel. On się odwraca, kieruje ku domowi, wchodzi na taras i znika.
W kaplicy mija spalone ławki i podchodzi do absydy, gdzie pod brezentem przyciśniętym gałęziami stoi motocykl. Zaczyna zsuwać nakrycie z maszyny. Przyklęka przy niej i wpuszcza oliwę między łańcuch a koło zębate. Kiedy Hana zagląda z góry przez zburzony dach, widzi go odwróconego plecami, z głową przy kole.
— Łososiu.
Nie odpowiada, spoglądając poprzez nią.
— Łososiu, to j a. Co my mamy z tym wspólnego? Milczy jak głaz.
Читать дальше