Miny sporządzano ze wszystkiego. Czterdziestocentymetrowe rurki wypełniano materiałem wybuchowym i rozrzucano wzdłuż szlaków wojskowych. Miny w drewnianych pudełeczkach rozmieszczano po domach. Miny rurkowe wypełniano nitrogliceryną, hufnalami i opiłkami żelaza. Saperzy południowoafrykańscy napełniali odłamkami żelaza i nitrogliceryną dwudziestolitrowe pojemniki po benzynie, które mogły rozerwać na kawałki pojazd opancerzony.
Najgorzej było w miastach. Oddziały rozbrajające miny, słabo wyszkolone, przywieziono z Kairu i Aleksandrii. Sławę zdobył osiemnasty oddział. W ciągu trzech tygodni października 1941 roku rozbroił 1403 niezwykle groźne miny.
Ale we Włoszech było trudniej niż w Afryce. Stosowano zapalniki koszmarnie skomplikowane, mechanizmy sprężynowe odmienne od niemieckich, z którymi owe oddziały już się zapoznały. Saperzy wkraczali do miast posuwając się ulicami, gdzie na drzewach i balkonach wisiały ludzkie zwłoki. Niemcy uśmiercali dziesięciu Włochów w odwecie za każdego swego zabitego. Niektóre ze zwłok zaminowano. I trzeba było miny detonować wraz z ciałami powieszonych.
Niemcy wycofali się z Neapolu pierwszego października 1943 roku. W czasie wcześniejszych bombardowań wieluset mieszkańców miasta uciekło, szukając schronienia w okolicznych jaskiniach. W odwecie Niemcy burzyli wejścia do jaskiń, zasypując uciekinierów. Wybuchła epidemia tyfusu. W porcie zaminowano wraki zatopionych statków.
Do tego miasta pułapek sprowadzono trzydziestu saperów. Znajdowano miny o opóźnionym zapłonie, ukryte w publicznych budynkach. Niemal każdy pojazd krył w sobie minę. Saperzy nabrali stałej podejrzliwości wobec każdego przedmiotu znalezionego w jakimś pomieszczeniu. Nie ufali niczemu, co znajdowali na stole, dopóki nie nadali temu przedmiotowi położenia „wskazującego godzinę czwartą”. Jeszcze wiele lat po wojnie saper odkładający na stół wieczne pióro układał sobie jego części składowe tak, jak wskazówki zegara ustawione na tej godzinie.
Neapol stanowił zonę wojenną przez sześć tygodni i przez cały ten czas Łosoś znajdował się tam wraz ze swym oddziałem.
Po dwóch tygodniach dokopali się do uciekinierów w jaskiniach. Ciała sczerniałe od ekskrementów i tyfusu. Ich przemarsz do miejskich szpitali wyglądał jak widmowa procesja.
W cztery dni później wyleciała w powietrze poczta; siedemdziesiąt dwie osoby zginęły lub zostały ranne. Najbogatsza w świecie kolekcja średniowiecznych zapisków spłonęła w miejskim archiwum.
Dwunastego października, na trzy dni przed zapowiedzianym uruchomieniem elektrowni, zwrócił się do nich pewien Niemiec. Powiadomił władze, że w portowej dzielnicy miasta ukryto tysiące min podłączonych do nieczynnej sieci elektrycznej. W momencie jej uruchomienia w płomieniach stanie pół miasta. Przesłuchiwano go więcej niż siedem razy, na różnych poziomach taktu i przemocy — i władze ciągle nie mogły nabrać pewności co do jego rewelacji. Ewakuowano jednak ludność z tej części miasta. Jeepy wywiozły dzieci i starców stojących nad grobem, ciężarne kobiety i ludzi uratowanych z jaskiń, zwierzęta, rannych żołnierzy ze szpitali oraz pacjentów z zakładów psychiatrycznych, księży, mnichów i zakonnice z klasztorów. O zmierzchu dwudziestego drugiego października na miejscu pozostało dwunastu saperów.
Elektryczność miano włączyć o trzeciej po południu następnego dnia. Żaden z saperów nigdy przedtem nie przebywał w wyludnionym mieście i były to najbardziej denerwujące godziny ich życia.
Wieczorami przez Toskanię przetaczają się burze. Pioruny biją w każdy wystający kawałek metalu lub kabla. Łosoś wraca zwykle do pałacu żółtą alejką wśród cyprysów około siódmej wieczorem, właśnie w porze rozpoczynających się burz. Takie tam śródziemnomorskie doświadczenie.
Wydaje się lubić te okresowe przyzwyczajenia. Ona albo Caravaggio dostrzegają jego sylwetkę z odległości; zatrzymuje się od czasu do czasu, aby popatrzeć na dolinę i sprawdzić, jak daleko jest nadchodzący deszcz. Hana i Caravaggio wchodzą do pałacu. Łosoś wędruje nadal w górę wzgórza, ścieżką trawersującą tę kilometrową odległość lekkimi skrętami to w lewo, to w prawo. Słychać stukot butów o kamienie. Dopadają go porywy wiatru, targają cyprysami, gnąc ich gałęzie, które szarpią poły jego koszuli.
Maszeruje tak przez dziesięć minut, zawsze niepewny, czy go deszcz nie doścignie. Najpierw usłyszy, jak spada na suche trawy i liście drzew oliwnych, potem dopiero poczuje. Ale na razie wystawia się na odświeżający powiew wiatru dmącego w kierunku wzgórza i zwiastującego burzę.
Nawet jeśli deszcz go doścignie, zanim zdoła dotrzeć do pałacu, będzie kroczył nadal w tym samym rytmie, osłaniając peleryną chlebak.
W namiocie wsłuchuje się w odgłosy burzy. Ostre trzaski nad głową, a potem odgłos turkotu ciężkich kół, kiedy grzmot przetacza się w głąb gór. Nagły rozbłysk przebijający się przez płótno namiotu, który mu się zawsze wydaje jaśniejszy od światła słonecznego, wybuch ładunku fosforowego, coś mechanicznego, mającego związek z nowym wyrazem, który zasłyszał w salach wykładowych oraz ze swego kryształkowego radia, i który brzmi „nuklearny”. W namiocie odwija mokry turban, suszy włosy i zawiązuje go na powrót wokół głowy.
Burza przetacza się z Piemontu na południe i na wschód. Pioruny trzaskają ponad wieżyczkami kapliczek alpejskich, w których malowidła ukazują stacje Męki Pańskiej albo tajemnice różańca. W małych miasteczkach, takich jak Varese i Varallo, większe od wymiarów naturalnych postaci wyrzeźbione w terakocie w latach tysiąc sześćsetnych ukazują w rozbłyskach światła biblijne sceny. Spętane na plecach ręce biczowanego Chrystusa, spadający nań bicz, ujadający pies, na obrazie w następnej kapliczce trzej żołnierze podnoszą krzyż wyżej, ku starannie wymalowanym chmurom.
Villa San Girolamo, usytuowana na wzgórzu, również odbija te rozbłyski światła — jej mroczne korytarze, pokój, gdzie leży ranny Anglik, kuchnia, gdzie Hana rozpala ogień, wszystko rozświetlone nagłym światłem nie dającym cienia. Łosoś przejdzie bez lęku pod rzędem drzew w ogrodzie w czasie takiej burzy, niebezpieczeństwo porażenia gromem jest śmiesznie małe w porównaniu z zagrożeniami, jakie niesie jego powszedni dzień. Naiwne katolickie obrazki z owych górskich kapliczek, które oglądał, tkwią mu pod powiekami, kiedy odlicza sekundy między błyskawicą a grzmotem. Być może ten pałac jest również takim obrazkiem, i ich czworo w bliskim współbytowaniu, nagle zalanym światłem, przekornie wyrwanym wojnie.
Dwunastu saperów pozostawionych w Neapolu wkroczyło do opustoszałej części miasta. W ciągu nocy wdzierali się do zablokowanych tuneli, schodzili do kanałów wypatrując kabli mogących mieć połączenie z głównymi generatorami. Musieli zakończyć prace do drugiej po południu, na godzinę przed włączeniem elektryczności.
Miasto należy do nich dwunastu. Każdy pracował w przydzielonym mu rejonie. Jeden przy generatorze, drugi przy zbiorniku wodnym, ustawicznie w nim nurkując — według władz najskuteczniejszym sposobem zniszczenia miasta byłoby spowodowanie wylewu. Jak można zaminować całe miasto? Najbardziej niepokojąca jest cisza. Jedyne, co słyszą, to poszczekiwanie psów i śpiew ptaków dochodzący z okien mieszkań. Kiedy nadejdzie czas, wstąpi do jednego z takich mieszkań, gdzie znajduje się ptak. Coś ludzkiego w tej próżni. Mija Museo Archeologico Nazionale, gdzie zebrano wykopaliska z Pompei i Herkulanum. Widział tam starożytnego psa zastygłego w białym popiele.
Szkarłatne światło saperskiej latarki zawieszonej na lewym ramienniku spływa kołyszącym się w takt jego kroków snopem, jedyne światełko na całej Strada Carbonara. Jest zmęczony całonocną pracą, a teraz ma wrażenie, że nie pozostało mu już wiele do zrobienia. Każdego z nich wyposażono w radiotelefon, ale wolno z niego korzystać tylko w razie nagłego odkrycia jakiegoś zagrożenia. Straszliwa cisza panuje na tych dziedzińcach, a wyschłe fontanny potęgują jego znużenie.
Читать дальше