– Ten, kto dopomógł pułkownikowi w wyborze – powiedział Frank Churchill uśmiechając się do Emmy – nieźle wywiązał się z zadania. Dużo słyszałem w Weymouth o dobrym guście pułkownika i jestem pewien, że zarówno on, jak cała jego rodzina, szczególnie ceniliby śpiewność górnej skali. Przypuszczam, panno Jane, że albo dał swemu przyjacielowi bardzo szczegółowe instrukcje, albo sam napisał do Broadwooda, jak pani sądzi?
Jane nawet się nie odwróciła. Mogła tego nie słyszeć. Pani Weston mówiła coś do niej w tej samej chwili.
– To nieładnie – szepnęła Emma – to była tylko moja supozycja rzucona ot tak, na chybił-trafił. Niech pan jej nie dokucza.
Pokręcił głową z uśmiechem, zdawał się nie żywić prawie żadnych wątpliwości i wcale się nie litować nad swoją ofiarą. Wkrótce potem zaczął znowu:
– Wyobrażam sobie, jak pani znajomi w Irlandii cieszą się z daleka pani radością. Często pewnie myślą o pani i zastanawiają się, którego dnia instrument znajdzie się w pani posiadaniu. Czy myśli pani, że pułkownik Campbell wie, że dzieje się to właśnie w tej chwili? Jak pani sądzi, czy stało się to na jego wyraźne polecenie, czy też wydał tylko ogólne wskazówki, zamówienie, bez dokładnego określenia czasu, zależnie od sprzyjających okoliczności i dogodnej okazji?
Przerwał. Jane musiała usłyszeć tym razem, nie mogła uniknąć odpowiedzi:
– Dopóki nie dostanę listu od pułkownika Campbella – odparła siląc się na spokój – nie wiem nic pewnego. Są to tylko domysły.
– Domysły! No cóż, domysły bywają czasem słuszne, czasem błędne. Chciałbym się domyślić, kiedy wreszcie zdołam na dobre umocować tę śrubkę. Jakie człowiek głupstwa plecie, gdy ciężko pracuje, o ile w ogóle mówi cokolwiek; prawdziwi robotnicy trzymają język za zębami, ale dżentelmeni-rzemieślnicy, jeżeli uda się nam schwycić jakieś słówko… Panna Fairfax wspomniała coś o domysłach. No, zrobione! – I zwracając się do pani Bates powiedział: – Mam zaszczyt zwrócić szanownej pani jej okulary.
Matka i córka dziękowały mu w gorących słowach; chcąc wymknąć się przed panną Bates podszedł do fortepianu i począł prosić siedzącą nadal przy nim Jane, aby jeszcze coś zagrała.
– Jeżeli pani chce być bardzo miła, to może zagra pani walca; jednego z tych, przy których tańczyliśmy wczoraj wieczorem, chciałbym usłyszeć jeszcze raz. Pani nie cieszyła się nimi tak jak ja, zdawała się pani wciąż taka zmęczona. Sądzę, że pani była rada, gdy przestaliśmy tańczyć, ja zaś dałbym nie wiem co, wszystko, co człowiek dać może, żeby potańczyć jeszcze pół godziny.
Jane zagrała walca.
– Jakże błogo, gdy człowiek usłyszy znowu melodię, która dała mu szczęście! Jeżeli się nie mylę, tańczono to w Weymouth?
Popatrzyła na niego chwilę, zaczerwieniła się mocno i zagrała coś innego. Podniósł parę zeszytów nut leżących nie opodal fortepianu i zwracając się do Emmy rzekł:
– Tu jest coś całkiem dla mnie nowego. Czy pani to zna? Cramer. A tu nowy zbiór melodii irlandzkich. Można się było tego spodziewać. Przysłano jej razem z instrumentem. Jaki to miły dowód pamięci ze strony pułkownika Campbella, prawda? Wiedział, że panna Fairfax nie dostanie tu żadnych nut. Ta atencja wydaje mi się szczególnie cenna, świadczy, że dar pochodzi naprawdę z serca. Nic nie zostało zrobione, aby zbyć, niczego nie brak. Jedynie prawdziwe uczucie mogło podyktować podobną myśl.
Emma życzyła sobie w duchu, aby Frank mówił mniej wyraźnymi aluzjami, ale kiedy zerknąwszy w stronę Jane Fairfax dostrzegła uśmiech znikający z jej ust, kiedy zauważyła, że pomimo rumieńca zakłopotania uśmiech ten zdradzał tajemne rozanielenie, poczuła się mniej winna, że bawi się kosztem dziewczyny, a skrucha jej zaczęła słabnąć. Ta miła, szczera, idealna Jane Fairfax żywi widać jakieś zdrożne uczucia.
Frank przyniósł jej wszystkie nuty, poczęli je wspólnie przeglądać. Emma skorzystała ze sposobności, by mu szepnąć:
– Mówi pan zbyt otwarcie. Nie może pana nie zrozumieć.
– I mam nadzieję, że zrozumie. Chcę, żeby mnie zrozumiała. Nie wstydzę się wcale tego, co chcę powiedzieć.
– Ale ja się trochę wstydzę i żałuję, że podobna myśl mi przyszła do głowy.
– A ja się cieszę, że przyszła i że się pani nią ze mną podzieliła. Mam teraz klucz do wszystkich jej dziwnych minek i kaprysów. Niech się wstydzi. Jeżeli źle czyni, niech się przynajmniej do tego poczuwa.
– Sądzę, że nie jest całkiem pozbawiona wstydu.
– Nie bardzo to po niej widać. Gra teraz „Robin Adair”, jego ulubioną piosenkę.
Wkrótce potem panna Bates, przechodząc koło okna, dostrzegła pana Rnightleya konno nie opodal.
– Kogo ja widzę, pan Knightley! Muszę koniecznie z nim pomówić, żeby mu podziękować. Nie otworzę okna tutaj, bo wszyscy państwo by się zaziębili, przejdę do pokoju mamy. Przypuszczam, że zechce wstąpić, gdy się dowie, jakich mamy gości. Jak to miło, że państwo się wszyscy u nas spotkali! Jakiż zaszczyt dla naszych niskich progów.
To mówiąc przeszła do sąsiedniego pokoju i otwierając tam okno zagadnęła pana Knightleya, mówiła zaś tak głośno, że w bawialni słychać było każdą sylabę, jak gdyby rzecz się działa w tym samym pokoju.
– Dzień dobry. Dzień dobry!… Dziękuję, doskonale. Taka jestem panu wdzięczna za ten powóz wczoraj. Zdążyłyśmy w samą porę, mama właśnie na nas czekała. Proszę, niechże pan wstąpi! Zastanie pan swoich przyjaciół.
Tak zaczęła panna Bates, teraz z kolei pan Knightley postanowił, zda się, by go wszyscy słyszeli, gdyż powiedział tonem stanowczym, a nawet apodyktycznym:
– Jak się miewa pani siostrzenica? Chciałem zapytać o zdrowie wszystkich pań, ale szczególnie o pani siostrzenicę. Jak się miewa panna Fairfax? Mam nadzieję, że się wczoraj nie zaziębiła. Jak się dziś czuje? Proszę, niech mi pani powie, jak się miewa panna Fairfax.
Panna Bates musiała mu odpowiedzieć wprost na to pytanie, nie chciał słuchać o niczym innym. Bardzo to ubawiło słuchaczy; pani Weston spojrzała znacząco na Emmę. Ta wszakże wciąż kręciła głową z niewzruszonym sceptycyzmem.
– Takie jesteśmy wdzięczne, tak bardzo jesteśmy panu wdzięczne za powóz… – zaczęła znowu panna Bates.
Przerwał jej krótko:
– Jadę do Kingston. Może pani tam coś załatwić?
– Ach, mój Boże, do Kingston, doprawdy? Pani Cole mówiła któregoś dnia, że potrzeba jej czegoś z Kingston.
– Pani Cole może posłać kogoś ze służby, czy mogę pani być w czymś użyteczny?
– Nie, dziękuję. Ale proszę, niechże pan wstąpi. Czy wie pan, kto jest u nas? Panna Woodhouse i panna Smith; takie są dobre, że przyszły posłuchać, jak brzmi pianino. Niechże pan postawi konia w gospodzie „Pod Koroną” i wstąpi do nas.
– No – powiedział z wahaniem – może na pięć minut.
– A są także pani Weston i pan Frank Churchill! Jak miło! Tylu przyjaciół!
– Nie, innym razem, dziękuję. Mógłbym wpaść najwyżej na dwie minuty, muszę dostać się jak najprędzej do Kingston.
– Ale niechże pan wstąpi. Wszyscy się tak ucieszą.
– Nie, nie, i tak w bawialni pełno. Przyjadę kiedy indziej i posłucham muzyki.
– No cóż, bardzo żałuję! Ach, proszę pana, jakaż urocza była wczoraj zabawa! Jakże było miło! Czy pan widział kiedy tak piękne tańce? Prawda, że było prześlicznie? Panna Woodhouse i pan Frank Churchill, nigdy nie widziałam nic równego!
– Prześlicznie, prześlicznie! Nie mogę powiedzieć inaczej, bo przypuszczam, że panna Woodhouse i pan Frank Churchill słyszą wszystko, co mówimy. Ale – ciągnął dalej, jeszcze bardziej podniesionym głosem – nie wiem, dlaczego nie mielibyśmy wspomnieć także o pannie Fairfax. Uważam, że panna Fairfax bardzo dobrze tańczy, zaś pani Weston gra wirowe tańce najlepiej ze wszystkich pianistów w Anglii. A teraz, jeżeli przyjaciele pani mają w sercu iskierkę wdzięczności, powiedzą w zamian bardzo głośno coś miłego o mnie i o pani, ale nie mogę, niestety, pozostać, by to usłyszeć.
Читать дальше