Stwierdziła z przyjemnością, że gdy zaczęła się żegnać, panna Fairfax postanowiła, jak widać, wyprowadzić ją z pokoju, a nawet towarzyszyć na dół; skorzystała więc natychmiast z tej sposobności, aby powiedzieć:
– Może i dobrze się stało, że nie mogłam z panią pomówić w cztery oczy. Gdyby pani nie była w tak licznym otoczeniu przyjaciół, uległabym zapewne pokusie pewnego tematu, stawiania pytań, większej otwartości, niż pozwala dobre wychowanie. Czuję, że zachowałabym się niewłaściwie.
– Ach! – zawołała Jane z rumieńcem i wzruszeniem, z czym jej było, zdaniem Emmy, znacznie bardziej do twarzy niż ze zwykłą jej wytworną powściągliwością. – O to nie ma obawy. Byłaby raczej obawa, że to ja panią znużę. Niczym nie mogła mi pani zrobić większej przyjemności niż okazaniem mi zainteresowania… Doprawdy, panno Emmo – mówiła teraz z większą rozwagą – gdy ktoś tak jak ja ma świadomość, że ile postąpił… bardzo źle… to największą pociechą jest przeświadczenie, że ci znajomi, których zdanie najwyżej sobie cenię, nie czują do mnie aż takiej odrazy, aby… czas mi nie pozwala powiedzieć połowy tego, co bym chciała. Pragnęłabym się usprawiedliwić, wytłumaczyć, prosić o pobłażliwość. Czuję, że to jest moim obowiązkiem. Ale niestety… krótko mówiąc, jeżeli pani współczucie nie sięga aż tak daleko…
– Ależ pani robi sobie zbyt wielkie skrupuły, naprawdę! – zawołała Emma serdecznie, biorąc ją za rękę. – Nie ma pani powodu się przede mną usprawiedliwiać i wszyscy, przed którymi w pani pojęciu winna się pani tłumaczyć, są tak szczerze uradowani, wręcz zachwyceni…
– Pani jest bardzo dobra, ale wiem, jak się wobec niej zachowywałam. Byłam tak zimna i sztuczna! Zawsze odgrywałam z konieczności jakąś rolę. Przez cały ten czas moje życie było jednym wielkim fałszem! Wiem, że musiałam w pani budzić odrazę.
– Proszę ani słowa więcej! Czuję, że to raczej ja powinnam panią przeprosić. Przebaczmy więc sobie nawzajem od razu. To się stać musi, niech więc stanie się jak najprędzej, nie będziemy, sądzę, traciły czasu na próżno. Mam nadzieję, że nadchodzą dobre wiadomości z Windsoru?
– Trudno pragnąć lepszych.
– Następnie zaś, jak przypuszczam, doniosą nam, że wkrótce panią utracimy… właśnie wtedy, kiedy zaczynamy się na dobre poznawać.
– Ach, o tym jeszcze wcale nie myślimy na razie, rzecz prosta. Zostanę tutaj, póki nie wezwą mnie do siebie państwo Campbell.
– Na razie nie może jeszcze zapaść ostateczna decyzja – odrzekła Emma z uśmiechem – ale, bardzo panią przepraszam, myśleć o niej jednak trzeba.
Jane uśmiechnęła się również w odpowiedzi:
– Ma pani rację, myśleliśmy już o tym. I przyznam się pani (jestem pewna, iż mnie, pani nie zdradzi), że postanowiliśmy jedno: zamieszkamy w Enscombe z panem Churchillem. Co najmniej przez trzy miesiące obowiązuje nas głęboka żałoba, ale gdy ona minie, zdaje się, że nie będzie powodu dłużej zwlekać.
– Dziękuję, dziękuję. O tym właśnie chciałam się upewnić. Ach, gdyby pani wiedziała, jak lubię wszystko, co jest jasne i szczere! Do widzenia, do widzenia!
Znajomi pani Weston byli uradowani, że wszystko odbyło się szczęśliwie, a jeżeli coś mogło jeszcze zwiększyć ukontentowanie, w jakie wprawił Emmę dobry stan zdrowia przyjaciółki, to wiadomość, że ma córeczkę. Pragnęła stanowczo przyjścia na świat panny Weston. Nie chciała przyznać, że kierowała nią chęć wyswatania jej w przyszłości z jednym z synów Izabelli, ale była przekonana, że zarówno dla ojca, jak i dla matki lepiej będzie, jeśli urodzi się im córka. Dla pana Westona, gdy się zestarzeje – a nawet pan Weston mógł się zestarzeć za dziesięć lat – wielką radością będzie, że jego ognisko domowe ożywią zabawy i swawole, figle i wybryki dziecka, które nigdy nie zostanie oddane z domu, jeśli zaś chodzi o panią Weston, nikt nie wątpił, że z córki będzie miała więcej pociechy; szkoda by zresztą było, żeby ktoś, kto tak dobrze umie uczyć, nie miał raz jeszcze wykorzystać swoich talentów.
– Nabrała już praktyki na mnie – mówiła Emma – tak jak baronowa d'Almane na hrabiance d'Ostalis w „Adeli i Teodorze” pani de Genlis, będziemy więc świadkami znacznie doskonalszej edukacji, jaką pani Weston zapewni swojej małej Adeli.
– Inaczej mówiąc – odrzekł pan Knightley – będzie jej pobłażała jeszcze więcej niż pani, żywiąc przekonanie, że nie pobłaża jej ani trochę. To jedyna różnica.
– Biedne dziecko! – wykrzyknęła Emma. – W takim razie, co z niej wyrośnie!
– Nic tak strasznego. Podzieli los tysiąca panien. Będzie nieznośna w dzieciństwie, a poprawi się z wiekiem. Zaczynam tracić dotychczasowe uprzedzenia, jakie miałem do rozpieszczonych dzieci, najdroższa Emmo. Ja, który winien jestem pani całe moje szczęście, czyż nie byłbym niewdzięcznikiem, gdybym miał sądzić takie dzieci surowo?
Emma roześmiała się i rzekła:
– Ale ja znalazłam oparcie w panu, który dokładał wszelkich wysiłków, aby przeciwdziałać pobłażliwości innych. Wątpię, żeby mój własny rozsądek potrafił nakłonić mnie do poprawy.
– Doprawdy? Bo ja nie wątpię o tym ani przez chwilę. Natura obdarzyła panią rozumem, panna Taylor wpoiła pani zasady. To musiało dać pomyślne wyniki. Moje wtrącanie się mogło równie dobrze pomóc, jak zaszkodzić. Byłoby rzeczą całkiem naturalną, gdyby pani powiedziała: „Co go do tego upoważnia, by mi prawić morały?”. Lękam się, że uważała pani, co było równie naturalne, iż czyniłem to w niemiłej formie. Nie sądzę, żebym miał na panią dobry wpływ. Miało to dobry wpływ wyłącznie na mnie, stała się pani dla mnie przedmiotem najtkliwszych uczuć. Nie mogłem poświęcać pani tyle myśli i nie zachwycić się nią wraz ze wszystkimi wadami, toteż, wskutek przypisywania pani tylu błędów, zakochałem się w pani chyba już wtedy, gdy miała pani trzynaście lat.
– Jestem pewna, że wiele panu zawdzięczam! – wykrzyknęła Emma. – Bardzo często miewał pan na mnie dobry wpływ, częściej, niż to wówczas chciałam przyznać. Jestem pewna, że uwagi i wskazówki pana były dla mnie bardzo cenne. I skoro biedna mała Anna Weston ma być rozpieszczana, będzie to uczynkiem humanitarnym z pańskiej strony, jeżeli zrobi pan dla niej to samo, co uczynił pan dla mnie, z tym zastrzeżeniem, żeby pan nie zakochał się w niej, gdy dorośnie do lat trzynastu.
– Jak często, kiedy była pani małą dziewczynką, mówiła mi pani z właściwą sobie przekorą: „Wie pan, panie Knightley, zrobię to i to, papa mi pozwala” albo „Panna Taylor się zgadza”, kiedy było to właśnie coś, czego, jak pani wiedziała, nie pochwalam. W takim wypadku bywała pani podwójnie zła, jeżeli protestowałem.
– Przemiłe dziecko! Nic dziwnego, że zachował pan moje słowa w tak wdzięcznej pamięci.
– „Panie Knightley”, tak mnie pani zawsze nazywała. „Panie Knightley”, tak się do tego przyzwyczaiłem, że nie wydawało mi się to nawet etykietalne. A jednak to jest etykietalne. Chciałbym, żeby pani nazywała mnie inaczej, ale sam nie wiem jak.
– Pamiętam, że powiedziałam panu kiedyś „Jerzy” w przystępie złości, było to jakieś dziesięć lat temu. Zdawało mi się, że się pan obrazi i dlatego to zrobiłam, ale że pan się nie pogniewał, więc nigdy już więcej tego nie powiedziałam.
– A czy nie mogłaby pani mówić teraz do mnie „Jerzy”?
– To niemożliwe! Nigdy nie będę mówiła inaczej niż „panie Knightley”. Nie obiecuję panu nawet, że zdobędę się na wytworną zwięzłość pani Elton i zacznę mówić „Panie K.”. Ale to za obiecuję – dodała po chwili śmiejąc się i rumieniąc – obiecuję, że raz nazwę pana do imieniu. Nie powiem gdzie i kiedy, ale może się pan domyśli… tam gdzie X bierze sobie Ygreka „na złą i dobrą dolę”.
Читать дальше