CZĘŚĆ PIĄTA: FEE 1938-1953
Meggie nie chciała, by ktokolwiek wiedział o jej powrocie, zabrała się więc do Droghedy ciężarówką pocztową starego Blueya Williamsa. Justyna leżała w koszyku stojącym obok niej na siedzeniu. Bluey był zachwycony, że znów ją widzi, i ciekawy tego, co robiła przez ostatnie cztery lata, przestał jednak wypytywać, gdyż zbliżyli się do rezydencji, wyczuwając, że pragnie, by jej w tej chwili nie przeszkadzano.
Wracała do znajomych stron, do pustej szarej ziemi i do wspaniałej srebrzystej trawy. Tu nie było takiej bujnej roślinności jak w Queenslandzie ani tak szybko następujących w przyrodzie zmian, dzięki którym na miejscu umierających wyrastały nowe rośliny. Tu był tylko toczący się nieuchronnie czas, powoli jak konstelacje na niebie. Kangurów było więcej niż kiedykolwiek. Rosły piękne symetryczne wilgi przypominające krągłe kształty kobiece. Papugi galah wzlatywały różowymi falami nad ciężarówką. Emu biegały jak oszalałe, a króliki uskakiwały z drogi zuchwale łyskając białymi puszkami ogonków. W trawie widać było wybielałe szkielety uschniętych pni. Na dalekim horyzoncie pojawiały się samotne drzewa i tylko fruwające niebieskie linie u ich podstawy wskazywały, że są to miraże. Słyszała posępne krakanie wron – dźwięk, za którym nie przypuszczała, że kiedykolwiek zatęskni. Mgliste brązowe welony kurzu, podobne do brudnego deszczu, smagał suchy jesienny wiatr. I wreszcie trawa, srebrzystobeżowa trawa Wielkiego Północnego Zachodu, która ciągnęła się ku niebu w wielkim geście błogosławieństwa.
Drogheda! Drogheda! Upiorne eukaliptusy i wielkie senne sumaki szumiące od pszczół. Ogrodzenia dla bydła i budynki z wapienia żółtego jak masło, dziwnie zielona trawa wokół rezydencji, jesienne kwiaty w ogrodzie, wonne laki i cynie, astry i dalie, nagietki, chryzantemy i róże. Ogromne ilości róż. Na podwórze wybiegła pani Smith, nie wierząc własnym oczom, potem zaczęła się śmiać i płakać. Nadbiegły też Minnie i Cat, zarzucając Meggie na szyję stare żylaste ramiona. Serce Meggie ścisnęło się jak opasane łańcuchem. W Droghedzie był jej dom, tu pozostawiła serce na zawsze.
Fee wyszła zobaczyć, co spowodowało takie zamieszanie.
– Witaj, mamo! Wróciłam do domu.
Szare oczy Fee nie zmieniły wyrazu. Meggie, teraz dojrzalsza zrozumiała – matka cieszy się, lecz nie umie tego okazać.
– Zostawiłaś Luke'a? – spytała Fee w obecności pani Smith i służących zakładając, że one mają takie samo prawo wiedzieć jak i ona.
– Tak. Nigdy do niego nie wrócę. On nie potrzebuje ani domu, ani dzieci, ani mnie.
– Dzieci?
– Tak. Jestem w ciąży.
Służące były zachwycone, a Fee wyraziła swoje zdanie ostrożnym tonem, tak typowy dla niej, z którego jednak przebujała radość.
– Jeśli on ciebie nie potrzebuje, to dobrze zrobiłaś, zostawiając go. Zaopiekujemy się tobą.
Wróciła do swojego dawnego pokoju wychodzącego na pastwisko przy domu i na ogrody. Obok miała pokój dla Justyny i dla malucha, gdy się urodzi. Och, jak dobrze znowu być w domu!
Bob także się ucieszył z jej powrotu. Przygarbiony i żylasty, wysuszony przez słońce, coraz bardziej przypominał Paddy'ego. Miał tę samą co Paddy łagodną siłę charakteru, brakowało mu jedynie ojcowskiego podejścia, być może dlatego, iż nie miał własnej rodziny. Ale też był podobny do Fee. Cichy, zamknięty w sobie, niechętnie wyrażał opinie czy uczucia. Przecież on musi mieć około trzydziestu pięciu lat, a jeszcze się nie ożenił – pomyślała Meggie ze zdumieniem. W tym momencie pojawili się Jack i Hughie, lustrzane odbicia Boba, lecz bez jego autorytetu, witali ją nieśmiałymi uśmiechami. Pewnie dlatego są tacy nieśmiali – zastanowiła się, że ziemia nie potrzebuje umiejętności oratorskich i ogłady towarzyskiej. Ziemia wymaga właśnie tego co oni mogli jej dać – niekwestionowanej miłości i całkowitej wierności.
Tego wieczora wszyscy bracia byli w domu, trzeba było bowiem rozładować ciężarówkę zboża, którą Jims i Patsy przyprowadzili ze składu w Gilly.
– Nigdy jeszcze nie było tak sucho, Meggie – powiedział Bob. – Od dwóch lat nie spadła ani kropla deszczu. Króliki dokuczają nam bardziej od kangurów, zjadają więcej trawy niż owce i kangury razem wzięte. Będziemy dokarmiać je sami, ale wiesz przecież, jak to jest z owcami.
Meggie zdawała sobie sprawę, jak to jest z owcami. Tępe zwierzęta, niezdolne do pojęcia nawet elementarnych zasad przetrwania. Resztki rozumu, jakie posiadały pierwotnie, zostały wyeliminowane w procesie hodowli. Owce nie jadły niczego poza trawą i zaroślami wyciętymi w ich naturalnym środowisku. A do zebrania paszy dla ponad stu tysięcy owiec po prostu brakowało ludzi.
– Czy to znaczy, że się przydam? – spytała.
Czy się przydasz?! Meggie, zwolnisz mi człowieka do zbierania paszy, jeśli będziesz tak jak dawniej objeżdżać bliższe pastwiska.
Wierni danemu słowu, bliźniacy wrócili do domu na stałe. Prze cały czas spędzony w szkole nie mogli się wręcz doczekać powrotu na te nizinne czarnoziemy. Mając czternaście lat opuścili szkołę na zawsze. Już teraz przypominali swoim wyglądem swoich braci, mimo że byli przyodziani w strój, który z wolna wypierał tradycyjne szare materiały noszone przez hodowców z Wielkiego Północnego Zachodu. Były to białe barchanowe bryczesy, biała koszula, szary filcowy kapelusz z niską główką i szerokim rondem oraz buty do jazdy konnej z elastyczną cholewką do kostek i niskimi obcasami. Zaledwie garstka aborygenów, mieszkających na obrzeżach Gilly, naśladowała kowbojów z amerykańskiego Dzikiego Zachodu, nosząc ozdobne buty na wysokich obcasach i wielkie stetsony. Dla urodzonego na tych czarnoziemach taki strój był bezużyteczną pozą, częścią zupełnie innej kultury. Trudno się przedzierać przez busz, a zdarzało się to przecież często, w butach na wysokich obcasach, a w wielkim kowbojskim stetsonie było niewygodnie i gorąco.
Kasztanka i czarny wałach nie żyły już: stajnie były puste. Meggie zapewniała, że wystarczy jej którykolwiek koń ze stadniny. Bob mimo to pojechał do Martina Kinga i kupił je dwa spośród jego półkrwi podjezdków – jasną klacz z czarną grzywą i ogonem oraz długonogiego kasztanowego wałacha. Z niejasnego powodu Meggie znacznie dotkliwiej odczuła stratę starej kasztanki niż rozstanie z Ralphem. Była to swojego rodzaju opóźniona reakcja, jakby w ten sposób fakt jego wyjazdu został jeszcze silniej podkreślony. Mimo wszystko dobrze znów było jeździć konno przez pastwiska, z psami w tumanach kurzu wznoszących się za beczącym stadem owiec, obserwować ptaki, niebo i ziemię.
Było przeraźliwie sucho. Meggie nie pamiętała, by kiedykolwiek trawa w Droghedzie nie przetrwała suszy, tym razem jednak dostrzec można było czarną ziemię pokrytą drobną siateczką szczelin przypominających wyschnięte i spękane usta. Działo się to przede wszystkim za prawą królików. Podczas czterech lat jej nieobecności rozmnożyły się ponad wszelką miarę, chociaż przypuszczała, że już od dawna musiało być źle. Po prostu, niejako z nocy na noc, ich liczebność przekroczyła znacznie dopuszczalne granice. Były wszędzie i zjadały cenną trawę.
Nauczyła się nastawiać pułapki na króliki. Nie znosiła sposobu w jaki te słodkie małe zwierzątka ginęły pokiereszowane stalowymi zębami, była jednak zanadto przywiązana do ziemi, by wzdragać się przed robieniem tego, co konieczne. Zabijanie w celu przetrwania nie było okrucieństwem.
– Szlag by trafił tego pierwszego Angola, który z tęsknoty za domem przywiózł z Anglii króliki – mówił Bob pełen goryczy.
Читать дальше