Fee przejęła po Paddym obowiązek korespondencji z biskupem de Bricassart i, jak to ona, nie przekazywała żadnych wiadomości nie związanych z prowadzeniem farmy. Meggie najchętniej porwałaby jego listy i wczytywała się w nie łapczywie, ale Fee nie dopuszczała do tego, zamykając je w kasetce natychmiast po zapoznaniu się z treścią. Po śmierci Paddy'ego i Stu nikt nie miał przystępu do Fee. Ledwie ksiądz Ralph wyjechał, zapomniała o złożonej obietnicy dotyczącej Meggie. Wiedząc o tym, Meggie grzecznie odrzucała wszystkie zaproszenia na zabawy i przyjęcia, Fee nigdy nie robiła jej wymówek i nie nakłaniała do pójścia. Przy każdej okazji przyjeżdżał Liam O'Rourke, dzwonił bez przerwy Enoch Davies, podobnie jak Connor Carmichael i Alastair MacQueen. Ale Meggie odprawiała ich tak zdecydowanie, że w końcu stracili nadzieję, że zwrócą na siebie uwagę.
W lecie dużo padało, ale z przerwami, więc nie groziła powód, natomiast utrzymywało się błoto, a tysiącmilowa rzeka Barwon-Darling płynęła wartkim, szerokim i głębokim nurtem. Z nadejściem zimy wciąż przelatywały deszcze, w powietrzu unosiły się brązowe płachty wody, nie kurzu. Stopniowo zniknęli wędrowcy, wygnani na szlak przez kryzys, bo pora deszczowa zamieniła przeprawę przez równiny w istne piekło, a tych, którzy nie znaleźli ciepłego schronienia na noc, dopadało zapalenie płuc.
Zmartwiony Bob pobrzękiwał o zgorzeli racic u owiec, jeżeli taka pogoda się utrzyma; przy mocno zawilgoconej ziemi merynosy zaczynały chorować na kopyta. Postrzygacze nie chcieli tknąć mokrej wełny i obawiano się, że jeśli błoto nie obeschnie w porę, wiele jagniąt zginie z zimna na rozmiękłej ziemi.
Telefon zaterkotał trzy razy długo, raz krótko – sygnał Droghedy. Fee podniosła słuchawkę i po chwili powiedziała:
– Bob, Jimy do ciebie.
– Część, Jimmy, tu Bob… Tak, zgadza się… O, świetnie! Referencje w porządku?… Fajno, przyślij go do mnie… Jeżeli jest taki dobry to powiedz, że pracę ma prawie zaklepaną, ale muszę się mu jeszcze osobiście przyjrzeć. nie lubię kupować kota w worku, a do referencji nie mam zaufania… Dobra, dzięki. Bywaj.
Bob usiadł.
– Przyjeżdża nowy pastuch. Jimmy twierdzi, że jest dobry. Pracował w Queenslandzie zachodnim, koło Longreach i Charleville. Był też poganiaczem. Ma dobre referencje, do czego nie można się przyczepić. Dosiądzie wszystkiego, co ma ogon i cztery nogi, kiedyś ujeżdżał konie. Był postrzygaczem-piorunem, jak mówi Jimmy strzygł ponad dwieście pięćdziesiąt sztuk dziennie. To właśnie budzi moje podejrzenia. Czemu taki chce zarabiać jako pastuch? Rzadko kiedy dobry postrzygacz zamieni nożyce na siodło. Ale przydałby się do poganiania na polach, co?
Z biegiem lat Bob mówił coraz przeciąglej, z australijskim akcentem, ale krótszymi zdaniami. Dobijał do trzydziestki i sprawił wielki zawód Meggie, gdyż nie zakochał się w żadnej z panien na wydaniu, spotykanych z okazji nielicznych uroczystości, w których nie wypadało nie wziąć udziału. Był chorobliwie nieśmiały, a przy tym sercem oddany ziemi, jakby zawładnęła niepodzielnie jego uczuciami. Jack i Hugie upodobnili się do niego tak bardzo, że mogliby uchodzić za trojaczki, kiedy zasiadali razem na marmurowej ławie, nie korzystając w domu z większych wygód. Najwyraźniej woleli koczować w polu, a jeżeli spali w swoich pokojach, to wyłącznie na podłodze obawiając się, że od łóżek zniewieścieliby. Od słońca, wiatru i suszy jasna, piegowata cera ogorzała im na mahoń, a wokół niebieskich, spokojnych oczu od wypatrywania się w dal nad połaciami srebrzystobeżowej trawy utrwaliły się kurze łapki. Niezmiernie trudno było określić ich wiek albo wskazać najstarszego bądź najmłodszego. Wszyscy trzej odziedziczyli po ojcu rzymskie nosy i dobrotliwe, choć niebyt przystojne twarze, ale byli lepiej zbudowani od Paddy'ego, któremu lata strzyżenia przygarbiły plecy i wydłużyły ręce. Za to wyrobili sobie zręczne, szczupłe sylwetki jeźdźców. Nie pragnęli jednak ani kobiet, ani wygód, ani rozrywek.
– Czy ten nowy jest żonaty? – spytała Fee, rysując czerwonym atramentem równe kreski przy liniale.
– Nie wiem, nie pytałem. Jutro przyjedzie, to się dowiemy.
– Jak się do nas dostanie?
– Jimmy go podwiezie. Musi zająć się tymi starymi skopami na polu Tankstand.
– Miejmy nadzieję, że zostanie przez jakiś czas – powiedziała Fee. – Jeżeli nie jest żonaty, to za parę tygodni już go nie będzie. Co pastuch, to powsinoga.
Jims i Patsy mieszkali w internacie w Riverview, ale poprzysięgli sobie, że nie zostaną w szkole ani chwili po ukończeniu czternastu lat, kiedy to będą mogli sami o sobie decydować. Paliła ich tęsknota za dniem, w którym wyjdą w pola ze starszymi braćmi i znów będą prowadzić Droghedę całą rodziną, wspomaganą tylko czasami przez obcych, przychodzących i odchodzących, kiedy zechcą. Wyniesiona z domu pasja czytania wcale nie przybliżyła im szkoły. Książkę, zapakowaną do torby przy siodle czy kieszeni kurtki, czytało się o wiele przyjemniej w cieniu wilgi niż w szkolnej klasie. Mocno przeżyli przeniesienie do prowadzonej przez jezuitów szkoły z internatem. Sale o dużych oknach, rozległe trawniki i boiska, ogrody i bogate wyposażenie nie robiły na nich wrażenia, podobnie jak Sydney ze swoimi muzeami, salami koncertowymi i galeriami sztuki. Przyjaźnili się z synami hodowców i chwalili się rozmiarami farmy i okazałością domu, wprawiając słuchaczy w szczery podziw, bez domieszki niedowierzania, bo na zachód od Burren Junction wszyscy słyszeli o potężnej Droghedzie.
Dopiero po kilu tygodniach Meggie zobaczyła nowego pastucha. Wpisano jego nazwisko – Luke O'Neill – do księgi i rozmawiano o nim w rezydencji o wiele częściej niż o innych pastuchach. Po pierwsze, odmówił zamieszkania w baraku dla fryców i wprowadził się do ostatniego wolnego domu nad strumieniem. Po drugie, przedstawił się pani Smith, zyskując sobie jej przychylność, choć nie miała dobrego zdania o pastuchach. Stąd też Meggie od dawna ciekawa była go poznać. Ponieważ kasztankę i karego wałacha trzymała w stajni, a nie w zagrodzie, i wyruszała na pola zwykle później od innych, często przez dłuższy czas nie spotykała żadnego z najętych ludzi. W końcu jednak któregoś popołudnia natknęła się na Luke'a O'Neilla. Oboje podążali do brodu w strumieniu – ona jechała ze Studni, on od strony południowo-wschodniej.
Dostrzegła go pierwsza, bo słońce świeciło mu w oczy. Dosiadał narowistego gniadosza z czarną grzywą, ogonem i nogami. Znała dobrze tego konia, ponieważ do niej należało pilnowanie, żeby konie pracowały na zmianę, a ostatnio dziwiła się, dlaczego tak rzadko widuje tego gniadosza. Nikt na nim nie jeździł, jeśli mógł się od tego wykręcić. Widocznie nowy pastuch nie miał takich oporów, co znaczyło, że jest dobrym jeźdźcem, bo koń słynął z porannego brykania, a każdego, kto z niego zsiadł, natychmiast próbował łapać zębami za głowę.
Trudno było ocenić wzrost kogoś siedzącego na koniu, bo Australijczycy używali małych angielskich siodeł, bez wysokiego tylnego łęku i kuli, jeździli wyprostowani, z silnie zgiętymi nogami. Nowy pastuch wydawał się wysoki, ale trafiali się ludzie o nieproporcjonalnie krótkich nogach, więc Meggie wolała zaczekać z osądem. Wyróżniał się białym strojem, bo inni nosili szare koszule i szare spodnie. Elegancik – pomyślała rozbawiona. – Niech mu będzie, jeżeli sam sobie pierze i prasuje.
– Dzień dobry szanownej pani! – zawołał, kiedy zbliżyli się do siebie, i uniósł wyświechtany szary kapelusz, który potem nałożył zadzierając rondo w górę.
Читать дальше