– Meggie, chodźże poustawiać talerze! Nie jesteśmy na pikniku – dobiegł ją głos matki.
Odwróciła się niechętnie.
Po dwóch godzinach przybyli pierwsi wyczerpani, żeby szybko coś zjeść, wypić i zebrać siły do dalszej walki z żywiołem. Po to trudziły się kobiety, żeby nie zabrakło mięsa, podpłomyków, herbaty, rumu i piwa nawet dla trzystu mężczyzn. Przy pożarze każdy robił to, do czego najlepiej się nadawał, a więc kobiety gotowały, żeby fizycznie silniejsi od nich mężczyźni mieli dość energii. Czarni od sadzy, chwiejący się na nogach, pili zachłannie, rwali kawały chleba, pochłaniali przestudzony gulasz, łykali rum i szli z powrotem.
Między jedną a drugą wyprawą do kuchni Meggie spoglądała ze zgrozą i podziwem na pożar. miał w sobie jakieś nieziemskie piękno, zimny blask dalekich słońc, coś z Boga i coś z Diabła. Czoło pożaru sunęło na wschód, zostali już niemal otoczeni i Meggie rozróżniała szczegóły niewidoczne wcześniej poprzez jednolitą ścianę ognia. Teraz widać było czarną sylwetkę drzewa w jarzącej się pomarańczowej obwódce. Tańczące w powietrzu jak psotne duszki rozżarzone węgle. Żółte, pulsujące serca wypalonych drzew. Deszcz wirujących iskier z rozpadającego się eukaliptusa. Płomienie liżące raptem to, co do tej pory opierało się nienasyconemu napastnikowi. Meggie wiedziała, że tego widoku nie zapomni, póki będzie żyła.
Nasilające się podmuchy wiatru zmusiły kobiety do wdrapania się po gałęziach glicynii na blaszany dach. Uzbrojone w mokre worki, parząc mimo takiej osłony ręce i kolana, gasiły węgle na rozgrzanym dachu, żeby przypadkiem nie zajęły się ogniem drewniane krokwie pod spodem. Ale najsilniej paliło się dziesięć mil na wschód, w Beel-Beel.
Zaledwie trzy mile dzieliły dwór w Droghedzie, położonej najbliżej miasteczka, od wschodniej granicy posiadłości. Sąsiadowała z nią farma Beel-Beel, a dalej na wschód – Narrengang. Kiedy prędkość wiatru wzrosła z czterdziestu do sześćdziesięciu mil na godzinę, cały okręg wiedział, że jeśli nie spadnie deszcz, pożar potrwa wiele tygodni, wypalając setki mil najlepszej ziemi.
Domy nad strumieniem przetrzymały groźny atak żywiołu, ratowane przez Toma, który jak oszalały to napełniał beczkowóz, to lał wodę. Ledwie jednak wiatr się wzmógł, domy zajęły się i Tom odjechał ze łzami w oczach.
– Lepiej padnij na kolana i dziękuj Bogu, że wichura nie zerwała się, kiedy czoło pożaru było jeszcze na zachodzie – rzekł Martin King. – Wtedy i dwór poszedłby z dymem, i my wraz z nim. Boże święty, żeby tylko w Beel-Beel dali sobie radę!
Fee podała mu szklaneczkę czystego rumu. Miał swoje lata, ale pomagał tak długo, jak to było potrzebne, kierując innymi doświadczoną ręką.
– To niemądre – powiedział – ale kiedy wydawało się, że wszystko spłonie, przedziwne rzeczy chodziły mi po głowie. Nie myślałam o śmierci, o dzieciach, o tym pięknym domu. Przychodził mi na myśl koszyk z przyborami do szycia, nie dokończona robótka na drutach, puzderko nazbieranych przez lata guzików, foremki do ciasta w kształcie serduszek, które dawno temu zrobił dla mnie Frank. Jak bym bez nich żyłą? Bez tych drobiazgów, których nigdzie się nie dostanie?
– Większość kobiet w ten sposób reaguje. Taki figiel umysłu. Pamiętam, jak w tysiąc dziewięćset piątym żona wbiegła do domu, żeby wynieść tamborek z nie dokończoną robótką, chociaż krzyczałem na nią wniebogłosy. – Uśmiechnął się.
– Uciekliśmy w porę, ale dom spłonął. Kiedy wybudowałem nowy dom, pierwsza rzecz, jaką zrobiła, to dokończyła robótkę, taką staroświecką makatkę, na której wyhaftowała: „Błogo temu, co swój dom ma”. – Odstawił szklaneczkę, kiwając głową nad niepojętym zachowaniem kobiet. – Muszę już iść. Gareth Davies będzie nas potrzebował w Narrengang, a jeśli się nie mylę, to i Angus z Rudna Hunish.
– Aż tak daleko? – zdumiała się Fee, blednąc.
– Rozesłano wici. Booroo i Bourke nadciągają z pomocą.
Przez trzy dni pożar parł na wschód coraz szerszym frontem, a potem lunął deszcz i ugasił wszystko padając prawie cztery dni. Ogień pokonał ponad sto mil i zwęglony szlak o szerokości dwudziestu mil ciągnął się od połowy Droghedy aż do granic Rudna Hunish, najdalej na wschód położonej posiadłości w okręgu Gillanbone.
Przed deszczem nikt nie oczekiwał wieści o Paddym. Uznano, że znalazł się poza obrębem wypalonego pasa, odcięty przez rozgrzaną ziemię i płonące drzewa. Bob myślał,, że gdyby nie przerwana linia telefoniczna, dostaliby wiadomość z Bugeli, bo na pewno na zachodzie szukał schronienia Paddy. Ale kiedy nie pokazał się po sześciu godzinach deszczu, zaczęli się martwić. Od blisko czterech dni wmawiali sobie, że nie ma powodu do niepokoju, że na pewno jest odcięty, i czekali, aż sam wróci z Bugeli.
– Powinien już być w domu – powiedział Bob przemierzając salon w tę i z powrotem. W powietrzu wisiał nieprzyjemny chłód i znów, jak na ironię, rozpalono w kominku.
– Więc co robimy, Bob? – spytał Jack.
– Najwyższy czas, żebyśmy ruszyli na poszukiwania. Może jest ranny, może został bez konia i musi przejść na piechotę. Może koń go zrzucił, może leży gdzieś niezdolny do marszu. Lepiej na razie nie robić szumu, więc ściągnę naszych ludzi z Narrengang. Jeżeli nie odnajdziemy go przez noc, pojadę do Dominika i jurto wszystkich skrzykniemy. Boże, niech się pośpieszą ci od telefonów!
Fee drżała, oczy błyszczały jej jak w gorączce.
– Włożę spodnie – oznajmiła. – Nie zniosę czekania.
– Zostań w domu, mamo! – prosił Bob.
– Jeżeli jest ranny, Bob, to nie wiadomo, w jakim jest stanie. Posłałeś pastuchów do Narrengang, więc jest nas bardzo mało. Jeżeli pojadę z Meggie, to we dwie damy sobie radę, a jeżeli nie pojadę, to żadna z nas nie pomoże, bo Meggie tylko przyłączy się do któregoś z was.
– No dobrze – ustąpił Bob. – Meggie, weźmiesz wałacha, na którym jechałaś do pożaru. Każdy bierze strzelbę i zapas naboi.
Dosiedli koni, przecięli strumień i jechali przez martwą ziemię. Jak okiem sięgnąć, czerniały wilgotne węgle, parujące jeszcze do tej pory. Z gałęzi drzew zwisały pokurczone liście, po trawie zostały gdzieniegdzie czarne kępki, trupy owiec, byków i świń tworzyły małe i większe pagórki. Płakali, patrząc na to, a deszcz rozmywał im łzy.
Na czele jechali Bob i Meggie, za nimi Jack i Hughie, a na końcu Fee ze Stuartem. Ci ostatni, nie zamieniając słowa, cieszyli się nawzajem swoją obecnością, która podtrzymywała ich na duchu. Konie zbliżały się do siebie albo odskakiwały przestraszone, lecz Fee i Stuart przyjmowali to ze spokojem. Śliska ziemia utrudniała marsz, ale zbite resztki trawy dawały trochę oparcia. Spodziewali się, że lada chwila Paddy ukaże się na horyzoncie, tak jednak się nie stało. Ze ściśnięty serce uzmysłowili sobie, że pożar wybuchł o wiele dalej, niż myśleli, na polu Wilga. Widocznie z powodu burzowych chmur dostrzegli dym z opóźnieniem. Zdumiewająco wyglądała granica pożaru. Po jednej stronie połyskiwały zgliszcza, ale po drugiej – rozciągał się znajomy krajobraz, smętny w deszczu, ale pełen życia. Bob zatrzymał się, żeby wydać polecenia.
– Tutaj się rozdzielimy. Ja pojadę na zachód, bo tam najpewniej znajdę ojca, a jestem najsilniejszy, Czy wszyscy macie dość amunicji? Ten, kto coś znajdzie, strzeli trzy razy w powietrze. Ci, którzy usłyszą, odpowiedzą pojedynczym wystrzałem. Potem niechaj czekają. Pierwszy po pięciu minutach znów wystrzeli trzy razy i potem co pięć minut po trzy razy. Pozostali odpowiadają pojedynczymi wystrzałami. Jack pojedzie na południe wzdłuż granicy pożaru, Hughie na południowy zachód. Mama i Meggie na północny zachód. Stu wzdłuż granicy na północ. Tylko jedźcie powoli. Deszcz zmniejsza widoczność, a miejscami zachowało się sporo drzew. Często wołajcie. Może was usłyszeć, choć nie będzie widział. Strzelajcie tylko wtedy, gdy coś znajdziecie. Ojciec nie miał ze sobą broni i czułby się okropnie słysząc wystrzał z odległości większej niż doleci głos. Powodzenia, niech was Bóg prowadzi.
Читать дальше