Ksiądz Ralph już nie słuchał. Ruszył do salonu, zrzucając po drodze płaszcz i zostawiając błotniste ślady.
– Meggie! – powiedział, podszedł do niej, przyklęknął i uścisnął jej zimne ręce.
Zsunęła się powoli z fotela prosto w jego ramiona, położyła głowę na przemoczonej koszuli i zamknęła oczy – szczęśliwa mimo bólu, chcąc zatrzymać tę chwilę na zawsze. Wrócił, a więc udało się jej przyciągnąć go do siebie.
– Pomoczysz się, Meggie – szepnął tuląc policzek do jej włosów.
– Nie szkodzi. Przyjechałeś.
– Tak. Chciałem zobaczyć, czy jesteś cała i zdrowa. Czułem, że jestem potrzebny. Ach, Meggie! Jak to się stało, że ojciec i Stu…
– Tata zginął w pożarze. Stu go odnalazł, ale zaatakował go dzik i zabił. Jack i Tom pojechali po nich.
O nic więcej nie pytał, tylko kołysał ją w ramionach jak małe dziecko, aż w cieple ognia obeschła mu koszula i włosy. Poczuł, że Meggie nie jest już taka sztywna jak przedtem. Ujął ją pod brodę, spojrzał jej w oczy i bez zastanowienia pocałował. Zrobił to instynktownie, widząc, co wyrażają szare oczy. To nie był impuls pożądania, lecz rodzaj sakramentu. Objęła go, a wtedy wzdrygnął się, wydając mimowolny okrzyk bólu.
– Co się stało? – spytała Meggie rozluźniając ręce.
– Chyba poobijałem sobie żebra w samolocie. Ugrzęźliśmy w błocisku aż po kadłub, więc trochę rzucało. Wylądowałem na oparciu przedniego siedzenia.
– Pozwól, że obejrzę.
Pewnymi palcami rozpięła wilgotną koszulę, ściągnęła z rąk, uwolniła ze spodni. Przez całą szerokość klatki piersiowej poniżej żeber siniała pod opaloną skórą szeroka pręga. Meggie syknęła.
– Och, Ralphie! Jechałeś w tym stanie konno z Gilly? To musiało okropnie boleć! Nie jest ci słabo? Mogło ci coś pęknąć w środku.
– Nie, nic mi nie jest. Tak się tu spieszyłem i niepokoiłem o ciebie, że niczego nie czułem, naprawdę. Gdybym miał krwotok wewnętrzny, już bym o tym wiedział. Boże, Meggie, nie!
Nachylona, muskała ustami siniak, sunąc dłońmi po jego torsie z umyślną zmysłowością, która go oszołomiła. Zafascynowany i przerażony, chcąc się za wszelką cenę uwolnić, odsunął jej głowę od siebie, ale skończyło się na tym, że trzymał ją znów w ramionach i czuł, jak jego wola słabnie w wężowym uścisku. Zapomniał o bólu, Kościele, o Bogu. Odnalazł jej usta, rozchylił zachłannie, pragnął jej coraz bardziej, nie mogąc najmocniejszym uściskiem zaspokoić narastającego pożądania. Przechyliła głowę na bok, obnażając ramiona, chłodne i gładsze od satyny. Czuł się bezradny, bez tchu, jakby tonął. Raptem przygniotło go poczucie nieuchronności śmierci a łzy cisnęły się do oczu. Pożądanie odpłynęło, oderwał od siebie ręce Meggie i siedział z podkulonymi nogami i zwieszoną głową, jakby obchodziły go wyłącznie oparte na kolanach drżące ręce. Meggie, coś ty mi zrobiła! – myślał. – Co byś jeszcze zrobiła, gdybym ci pozwolił? – Meggie, kocham cię i zawsze będę kochał. Ale jestem księdzem, nie mogę… Po prostu nie mogę!
Szybko wstała z podłogi, poprawiła bluzkę i popatrzyła na niego z góry z krzywym uśmiechem, który uwydatnił bolesny zawód malujący się w oczach.
– Rozumiem. Pójdę poprosić panią Smith, żeby przygotowała ci coś do jedzenia, a potem przyniosę koński balsam. Znakomicie wyciąga siniaki i znacznie szybciej niż pocałunki leczy obolałe miejsca.
– Czy działa telefon? – spytał z trudem.
– Tak. Przerzucono prowizoryczną linię po drzewach i od paru godzin jesteśmy podłączeni.
Upłynęło kilka dobrych minut po jej wyjściu, zanim opanował się na tyle, żeby zasiąść przy sekretarzyku Fee.
– Halo! Z Droghedy mówi ksiądz de Bricassart. Poproszę międzymiastową… A, to ty, Doreen, nadal jesteś telefonistkę. Mnie też miło cię usłyszeć. W Sydney telefonistka o tylko znudzony głos. Zależy i na szybkim połączeniu z Jego Eminencją legatem papieskim w Sydney. Numer iks, iks, dwa tysiące trzysta dwadzieścia cztery. Kiedy będę czekał na Sydney, połącz mnie, proszę, z Bugelą.
Ledwie zaczął opowiadać Martinowi Kingowi, co się stało, dostał połączenie z Sydney. Wiedział jednak, że King i podsłuchujący go na linii zawiadomią mieszkańców Gilly. Ci, którzy zdecydują się na uciążliwą wyprawę, przyjdą na podwójny pogrzeb.
– Arcybiskup di Cintini-Verchese? Tu ksiądz de Bricassart… Tak, dziękuję, ale samolot ugrzązł w błocie i będę musiał wracać pociągiem… W błocie, Wasza Miłość, w błocie! Nie, Wasza Miłość, kiedy pada, drogi są nieprzejezdne. Musiałem jechać konno z Gillanbone do Droghedy, inaczej się nie dało… Dlatego dzwonię. Dobrze się stało, że przyjechałem. Chyba miałem jakieś przeczucie… Niestety, Padraic Cleary zginął w pożarze, a jego syna Stuarta zabił odyniec… Odyniec, Wasza miłość, dzika świnia… Tak, Wasza Miłość, trochę tu dziwnie mówią po angielsku.
Kiedy dobiegły go w słuchawce ciche westchnienia, mimo woli się uśmiechnął. Nie mógł wrzasnąć do telefonu, żeby wszyscy się wyłączyli – dla mieszkańców Gilly, spragnionych kontaktów z bliźnimi, była to jedyna powszechna rozrywka. Gdyby jednak odłożyli słuchawki, arcybiskup lepiej by go słyszał.
– Jeżeli Wasza Miłość pozwoli, zostanę, żeby wyprawić pogrzeb i zaopiekować się rodziną… Tak, wasza Miłość, dziękuję. Postaram się wrócić jak najszybciej.
Telefonistka też słuchała, więc nacisnął dźwigienkę aparatu i od razu poprosił o połączenie z Bugelą. Po krótkiej rozmowie z Kingiem postanowił odłożyć pogrzeb na pojutrze, na co pozwalała zimowa, sierpniowa pogoda. Wielu sąsiadów chciało przyjechać i gotowi byli wybrać się konno w długą, męczącą podróż.
Meggie przyniosła balsam i bez słowa wręczyła mu buteleczkę. Zawiadomiła krótko, że pani Smith poda gorącą kolację w małej jadalni za godzinę, żeby zdążył się wykąpać. Miał nieprzyjemne odczucie, że sprawił Meggie zawód, ale nie rozumiał, dlaczego tak myśli, na jakiej podstawie go osądza. Przecież wie, kim jest, dlaczego więc się gniewa?
O szarym świcie nieduża kawalkada zatrzymała się nad strumieniem. Woda nie przelała się jeszcze przez brzegi, ale Gillan zamienił się w rwącą rzekę. Ksiądz Ralph przepłynął na kasztance na drugi brzeg ze stułą na szyi wioząc w torbie przy siodle wszystko, co potrzeba w takiej sytuacji kapłanowi. Fee, Bob, Jack, Hughie i Tom otoczyli go kołem. Zdjął płótno, w które zawinięte były ciała, by udzielić im ostatniego namaszczenia. Po Mary Carson nic nie mogło wywołać w nim obrzydzenia; nawet nie wzdrygnął się na widok poczerniałych ciał, jednego od ognia, drugiego od uduszenia. Ucałował Paddy'ego i Stu z szacunkiem.
Kawał blachy szorował po ziemi przez piętnaście mil, skacząc na nierównościach i żłobiąc głęboki ślad. Ślad ten był widoczny jeszcze przez długie lata, nawet kiedy porósł trawą. Zaledwie milę od domu zagrodził im drogę wezbrany strumień, ale zdawało się, że pozostaną na jego brzegu. Stali zapatrzeni w wierzchołki eukaliptusów, widoczne mimo deszczu.
– Mam pomysł – powiedział Bob do księdza. – Ksiądz musiałby to zrobić, bo ma świeżego konia. Nasze gonią resztkami sił i najwyżej raz zdołają przepłynąć. Trzeba znaleźć w Droghedzie puste beczki i szczelnie zamknąć je pokrywami. W razie czego przylutować. Potrzeba dwanaście beczek, ale w ostateczności wystarczy dziesięć. Trzeba je związać przeciągnąć przez strumień. Umocujemy na niej blachę i przeprawimy jak tratwę.
Ksiądz Ralph przystał na ten plan. Tymczasem przybył z Diban-Diban Dominik O'Rourke, jeden z bliżej mieszkających sąsiadów, wraz z dwoma synami. Razem z księdzem Ralphem zabrali się szybko do roboty. Przetrząsnęli szopy, opróżnili beczki po benzynie, w których przechowywano sieczkę albo owies, wyszukiwali solidnie wyglądające pokrywki i przylutowali je do beczek. A deszcz wciąż padał i padał…
Читать дальше