– Mógłbym się z tobą popróbować, bratku – mruknął Marama.
Rozejrzał się, w pobliżu nie zauważył nikogo. Wziął pałkę do garści i zaczął skradać się do śpiącego.
Uważał się za zręcznego złodzieja, a jego zbójecki honor nakazywał mu takie okradanie kogoś, aby ten w ogóle tego nie zauważył. Teraz miał ochotę na worek pod głową śpiącego, ale że nie był do końca pewny lewej ręki, zaniechał próby sił, a postanowił załatwić wszystko sprytem.
Ocenił, że śpiącemu prawdopodobnie bardziej zależy na małym zawiniątku, którego róg trzymał mocno w zaciśniętej garści.
Zaczął więc wolno podchodzić, cicho stawiając stopy, a mech tłumił jego kroki Podszedł od tyłu do leżącego, zatrzymał się tuż-tuż i przykucnął. Ostrożnie odłożył kij, a następnie urwał długie źdźbło trawy. Końcem źdźbła dotknął ucha śpiącego, śledząc uważnie jego zachowanie. Był przygotowany i na to, że człowiek obudzi się nagle i będzie usiłował się bronić, na taką okoliczność w prawej ręce trzymał gotowy do ciosu sztylet. Jeden cios w kark i po kłopocie.
Człowiek poruszył się, podniósł rękę i spróbował odgonić to coś, co przeszkadzało mu w śnie.
Marama pochylił się i dotknął zawiniątka. Śpiący nie obudził się, ale jego ręka poszukiwała na ziemi tego, co trzymała dotychczas. Marama włożył w otwartą dłoń koniec leżącej opodal gałęzi i czekał.
Mężczyzna, znalazłszy dłonią coś, co brał za róg zawiniątka, uspokoił się i spał dalej. Marama podniósł się cicho, zabrał łup i kij i oddalił się spiesznie.
Do zawiniątka zajrzał dopiero do kilkudziesięciu krokach, kiedy czuł się już zupełnie bezpieczny.
Zaklął zdumiony i zły – w tobołku spało niemowlę.
W pierwszym odruchu Marama zamierzał wrócić tam, skąd zabrał pakunek, i podłożyć go, ale zastanawiając się nad tym, oddalał się szybkimi krokami i kiedy już był gotowy oddać niespodziewany łup, okazało się, że jest dość daleko. Przystanął, popatrzył na dziecko.
– Niech tam! – mruknął. – Nie wypada zwracać łupu za darmo. A coś mi się widzi, że twój ojciec nie miałby czym zapłacić za moją dobroć.
Tym pokrzepiony ruszył szybko dalej w kierunku swojej siedziby.
– Dziecko sprzedam – postanowił. – Więc stratny nie będę. A co do zbójeckiego honoru… No cóż, było pewnie czymś bardzo cennym dla tego wędrowca. Może nawet najcenniejszym ze wszystkiego, co posiadał.
Karczmarz z gospody Pod Jeleniem nie okazał zainteresowania odkupieniem łupu Maramy.
– Jeszcze jedna gęba do wykarmienia – powiedział z niechęcią.
– To silny i zdrowy chłopak – przekonywał Marama. – Tylko patrzeć, jak będziecie go używali w stajni czy nawet w gospodzie.
– Kiedy to będzie! Ho, ho!.
W końcu podał cenę, ale wtedy Marama uniósł się honorem.
– Dwie sztuki srebra? – prychnął. – To już wolę zostawić go w lesie.
Karczmarz wzruszył ramionami. Brał czasem od Maramy rozmaite towary, jakie tamten niby znajdował na gościńcu, potem odsprzedawał je z zyskiem. Nie oznaczało to jednak, że gotów jest mu pomagać we wszystkich jego ciemnych interesach.
– Jak chcesz – powiedział w końcu. – Wezmę ten pas, proszę bardzo, i dam dobrą cenę. Ale dzieciaka sprzedaj komu innemu.
Marama czekał przed leśną chatą znachorki. Gościcha, jak mówili niektórzy, była również czarownicą, więc na wszelki wypadek trzymał miecz w pogotowiu.
– To coś w sam raz dla was – powiedział i położył zawiniątko na pieńku przed chatą. Sam cofnął się kilka kroków. Gościcha roześmiała się skrzekliwie.
– Skąd możesz wiedzieć, co mi potrzebne?
Była niska, pokraczna, miała haczykowaty nos i długie siwe włosy, sterczące na wszystkie strony.
Kolejne warstwy ubrań, które wdziewała na siebie, w miarę jak niszczyły się poprzednie, uczyniły z niej istotę podobną do porosłego mchem pnia. Na ramieniu znachorki siedział kruk.
Utykając, podeszła do pieńka, odwinęła szmaty i aż klasnęła w ręce z uciechy.
– A nie mówiłem, że się wam spodoba? – Marama wypiął pierś zadowolony.
– Głupiś! – zaśmiała się Gościcha. – Aleś ty głupi! Sam nie wiesz, kogo tu przyniosłeś.
– Zupełnie do was podobny. Każde oko inne. Może to nawet jaki krewny. Ale nic mi do tego. Nie chcę wiedzieć, co z nim zrobicie. Możecie go nawet ugotować na śniadanie. Bylebyście mi dali coś za fatygę.
– A dam, pewnie, że dam – chichotała Gościcha. – Gdybyś wiedział tyle, co ja, nie pytałbyś o zapłatę, tylko uciekał na koniec świata. Głupi! Niczego nie widzi, nic nie wie!
– Babko – Marama chciał już iść. – Dajcie zapłatę, bo czas mi już najwyższy.
– Ho, ho, jak to się spieszy! – śmiała się Gościcha. – A spiesz się, spiesz, gołąbeczku. Przed przeznaczeniem i tak nie uciekniesz.
Strząsnęła kruka z ramienia i wzięła tłumoczek na ręce.
– Chodź do chaty – mruknęła. – Rozliczymy się.
– O, nie! – sprzeciwił się Marama. – Poczekam tutaj.
– Jak chcesz – ciągle chichocąc, Gościcha poszła z zawiniątkiem do chaty. Kiedy po chwili wróciła, rzuciła monetę w kierunku Maramy.
– O! – powiedział z uznaniem, chwytając pieniądz. – Dobry mam dziś dzień!
– Głupiś – powtórzyła. – Gorzko kiedyś zapłaczesz przez tego dzieciaka. Trzeba go było zostawić w lesie.
Marama splunął ze złością.
– A niech was! – syknął. – Nie mogliście mi tego wcześniej powiedzieć?
– A po coś to dziecko w ogóle ruszał, durniu? Po co mieszasz się do spraw, których nie rozumiesz?
Wywołałeś nieszczęście, które dotknie ciebie samego.
Marama odwrócił się i szybko ruszył przed siebie. Chciał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Niech was piekło pochłonie! pomyślał ze złością. Nie mogła słyszeć tych życzeń, a jednak zawołała za nim: – I ciebie też, gołąbeczku! Tam się spotkamy! Marama przyspieszył kroku, spluwając od uroków.
Lipowa, jesień 1354
Jakub, herbu Topór, pan i dziedzic Lipowej, niedługo oddawał się rozpaczy, choć z początku wydawało się, że będzie inaczej. Po niespodziewanej śmierci ukochanej żony Krystyny przywdział żałobę i wielu myślało, że na zawsze pozostanie wdowcem. Nosił czarne szaty, stale przesiadywał przed ołtarzem, w kościele w swoim majątku kazał wybudować wielki i wspaniały grobowiec. Snuł się ponury, niewiele obchodziły go sprawy doczesne, ze wszystkim zdał się na Szczepana, starego rządcę, któremu ufał bez zastrzeżeń. Podejrzewano, że zamierza porzucić świat i choć nie skończył jeszcze lat trzydziestu, wstąpić do klasztoru o surowej regule.
Nikt nie przypuszczał, jak szybko nastąpi odmiana. Pan Jakub miał w Ziemi Sandomierskiej folwark sąsiadujący z dobrami Tomasza herbu Lis. Pan Tomasz z Białki był jego towarzyszem w wielu wojennych wyprawach, spotykali się też często na zjazdach szlachty. Właśnie na zjeździe panów sandomierskich pan Jakub ponownie spotkał pana Tomasza i przyjął gościnę w jego domu nad Okszą.
W czasie jednego z polowań trafiła się okazja do szczerej rozmowy.
– Przykro patrzeć na wasz ból – powiedział Tomasz, przyjacielsko obejmując Jakuba ramieniem. – Tym bardziej przykro, że, jak słyszałem, cierpi na tym wasza mała córeczka. Prawdę mówię, sam mam trzy córy i wiem, ile wymagają ojcowskiego starania. Po dawnej przyjaźni radzę wam serdecznie: otwórzcie się znowu na doczesne sprawy. Wasze dziecko potrzebuje matki, a wy potrzebujecie żony. Nie chcę narzucać wam swojej woli, ale mam przecież córkę na wydaniu, którą chciałbym oddać komuś równie godnemu jak wy…
Читать дальше