Nagle kolor, światło, dźwięk – jakby biało-czarny film zamienił się w technicolor of 20-th Century Fox : chorągwie biało-czerwone z okien zwisają deszczem spłukane, girlandy z lampek i choiny drżą na wietrze, orkiestry brzęczą wśród pochodni smolnych i po mokrym bruku chrzęści miarowy krok. Spośród dymów, złotych trąb, proporców, orłów, z okien wystawowych i balkonów, patrzy na mnie wzrok posępny starca, który zmarszczył brew i wydął wąs. Dłonie obie wsparł na szabli, jak na lasce dziadek mój, kiedy gniewa się lub duma. Twarz ta sama i gest ten sam, ten sam mars na czole i cień w zszarzałych oczach. Dziadek ze mną, tu, w karetce, czkając rumem o wskrzeszeniu firmy śni, na baby mruczy, klnie stangreta – dziadek w światłach, w słońcu trąb, wśród grzmotu bębnów, z szablą w dłoni lub buławą, w czapce z orłem, wstęgą błękitną przepasany stoi, w fotelu siedzi, albo konno stąpa na tle chmur skłębionych, w złotych ramach i girlandach, jesiennym wiatrem kołysany. Dziadek tu i dziadek tam. Za rękaw ciągnę czarne palto.
– Hę?
– Święto jakieś, dziadku.
– U nas ciągle, panie, święto.
– Popatrz, wojsko idzie.
– Na paradę – niech se idzie.
– Popatrz, portret!
– Widzę. Stary już jest, tak jak ja.
– Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?
– A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?
– Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy… Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobrażeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojcostwa.
– Jakim symbolom, co ty pleciesz?
– Tak mi powiedział doktór Kraft.
– To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.
– Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzięczamy?
– Komu znaczy?
– Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmieniły?
– Co mu zawdzięczamy, mówisz?
– Życie i wolność.
– Co za bzdury! Ach, to wychowanie bab i doktorów! Ja wiem dobrze, skąd to wszystko! To ten zeszyt czarny…
– Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!
– Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie – tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:
– Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.
– Och – płakałem – wybacz, dziadku. – A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem”.
Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:
– Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś… podarłem… strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem…
Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz – przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.
– Co ojciec! – wrzasnęły ciotki. – Prane świeżo!
Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk – do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty 22 22 pasiaty – dziś popr.: pasiasty. [przypis edytorski]
płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.
– Gdzie to jest? – groźnie ryknął.
– Zasmarowany, stargany – bąkałem – do śmieci poszedł.
– Łżesz 23 23 łgać – kłamać; mówić nieprawdę. [przypis edytorski]
!
– Ale co? Na Boga! – wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.
Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.
– Co ojciec – krzyknęły ciotki, ręce łamiąc – wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył… – story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:
– Wodza gdzieś mam… Niech mi dziecko zwróci…
I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.
—–
Dubiela zastałem w stajni, kantar 24 24 kantar – uzda (pozbawiona wędzidła, skórzana uprzęż nakładana na pysk konia). [przypis edytorski]
czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.
– Dubielu – zawołałem – co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci – on, wiesz kto…
Dubiel ramionami ruszył.
– Ja tam nie wiem – rzekł niechętnie.
– Musisz wiedzieć – zakrzyknąłem.
– Umrzeć muszę – odparł stróż – i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.
– A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.
– Ty? Zwyczajnie – jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.
– Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?
– Nie zawracaj, panicz, głowy.
– Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?
– Może miał, ja tam nie wiem.
– Syna? Córkę?
– Córek to on dosyć ma.
– Więc syna?
– Ja nic nie wiem.
– Ach, więc tak!
– Co?
– Syna miał.
– Może.
– I stracił?
– Skoro miał, a nie ma teraz…
– Uciekł? Zginął? Czy porwany?
– Kto by tam porywał dzieci!
– Więc uciekł?
– Wracaj do zabawek, młody panie. To nieładnie męczyć tak starego.
– Ile lat miał?
– Bo ja wiem… Siedemnasty rok mu szedł, gdy… Odejdź, dziecko.
– Gdy napisał: żegnajcie, starzy, idę za nim…
– Co? Jak napisał? Gdzie napisał? Skąd to wiesz?
– Wiem – wykrzyknąłem.
– To po co pytasz?
– Żebyś odpowiedział.
Dubiel zwiesił głowę.
– Kasztana najlepszego wziął ze stajni i poszedł za wąsatym wodzem – w bój, jak śpiewano wtedy… W boju padł – i skończona piosnka. Ej, ty Boże mocny – blaszkami końskiej liry brzęknął. – Pan do komendanta tego, co to rządzi nami dzisiaj, szedł o chłopca prosić. Samem wiózł go do pałacu, gdzie kwaterą stał ten wódz, co wtedy bogiem był młodzieży. Panny, to ci mówię… ale co ty tam zrozumiesz! Widziałem go tak jak ciebie, bo go pan przed bramą dopadł, gdy wychodził. Taki sobie – człek nieduży, przygarbiony trochę, mundur na nim szary, zmięty, i bez gwiazdek, bez orderów. W naszym wojsku kapral lepszy wygląd miał. Myślę sobie: co w nim widzą? A tu koło niego tłok i krzyki: „niech nam żyje”, „komendancie, prowadź”… Głupi naród – myślę sobie – ale, czuję, coś się dzieje ze mną, gardło ściska, serce bije, jak wtedy, kiedym przed cesarzem spadł, albo pod tą górą, pod zamkową, kiedy koń mój – wiesz… A pan – twój dziadek znaczy – do człowieka tego przystępuje, nic nie zważa na te baby zwariowane i na adiutantów w sznurach… Dziecko – mówi – poszło, konia skradło, każ mu pan do domu wrócić, nie gub dzieci, na co to się zda – ta krew niewinna i rodziców łzy… Płakał pan przed komendantem. Wojna – mówi – mocarstw, wojna świata, nie nasza, po co wleczesz pan tę garstkę na stracenie, sławę sobie pan budujesz z naszych strat… – Rzekł komendant: – Idź pan płakać gdzieś w ukryciu, jak dziadowie twoi, którzy nie skąpili synów krwi i własnych łez nie żałowali. Od lat, mówi, stu dwudziestu tak giną nasze dzieci, a dlatego pan i ja po polsku dzisiaj rozmawiamy, i dlatego na tę wojnę, którą toczy świat, syn pański za własną sprawę idzie, bliższą mu niż dom rodzinny. Szczęśliwy chłopiec – mówił jeszcze – lepszą cząstkę wybrał niż ci, co czekać będą, aż ich rozkaz obcy w okopy pogna w mundurze obcym, z obcą bronią. Ja wam daję (tu podniósł głos, bo już go cały słuchał tłum) sposobność własnej wojny, zwycięstwa lub przegranej własnej. Ludzki los wam zgotowałem, gdy ludy w bydło zamienione ślepo pod wojny nóż się kładą… – Tak do twojego dziadka mówił wódz, co go też dzisiaj dziadkiem zowią, bo jest już stary.
Читать дальше