Bajał Dubiel, jak to zwykle baje gmin. Stangreta władze umysłowe stępione były alkoholem, który od lat wielu płynął w jego krwi. Policzki jego barwił czerwony kwiat upleciony z drobnych żyłek, który siniał, kiedy Dubiel wpadał w uniesienie albo w złość.
– Dzwony! – chrypił 14 14 chrypił – dziś popr.: chrypiał (tj. mówił ochrypłym głosem). [przypis edytorski]
. – A Zygmunt, dzwon królewski, ten największy pono w świecie, to ci mówię – jako organ grał. I śpiewał chór. W kwiatach i chorągwiach miasto całe. I płakali, i płakali. Jadę, konia w pysku trzymam, kości moje połamane bolą, wszystko boli, bo to taki pogrzeb trwa a trwa. Myślę: zlecę i stratują znowu, w bok odwloką, już nie złożą drugi raz. Nikt nie spojrzy nawet w kupkę kości utarzaną w końskim łajnie, w kwiatach, wstęgach, co nimi był bruk zasłany – ani nie usłyszą krzyku, bo w ten proch, który wiezę 15 15 wiezę (gw.) – dziś popr.: wiozę. [przypis edytorski]
, patrzą wszyscy. A w oczach ciemno, z nieba leci skwar na moje sukna czarne, na mój upiórzony łeb. Myślę: ty się, Dubiel, trzymaj mocno, ty się nie złam, to jest jakbyś teatr grał. Ludzie patrzą, żagwie płoną, świece w oknach i w latarniach gaz – choć to dzień był – cisza taka, tylko płacz i śpiew z daleka, i kopyta klapu-klap po bruku. Nie psuj, mówię, Dubiel, gry, nie upadaj, nie umieraj. Ludzie płaczą – nie przeszkadzaj, ludzie milczą – nie krzycz, zęby ściśnij, końską grzywę malowaną srebrem mocno w garście chwyć, i przetrzymaj. Tak pod zamek zajechalim 16 16 zajechalim (gw.) – dziś popr.: zajechaliśmy. [przypis edytorski]
, pod tę górę, co ją panicz zna.
– Wawelską! – wykrzyknąłem w ogniach cały, chociaż mi to opowiadał chyba setny raz.
– Jakże! Jak tam stromo, to już panicz dobrze wie. Konie jak wryte w miejscu staną, ani rusz dalej. Poskoczyli ludzie pchać. Wczepili się w koła, ramionami rydwan wsparli, jękli „hej!” i „rup!” – rydwan drgnął! Konie moje w pianie całe, chrapią, w miejscu tupią… Ja mojemu brzuch do krwi ostrogą orzę, uzdą szarpię, pięścią tłukę w kark, „wio, malutkie! – wołam – wio”. Poszły im spod kopyt skry jakby z kuźni. Na kolana pada lewy, za nim mój… Skoczą ludzie, szory 17 17 szory – uprząż złożona z szerokiego pasa zakładanego przez pierś konia oraz pasów bocznych i pomocniczych rzemieni. [przypis edytorski]
chwycą, ciągną, szarpią. Krzyczę: – „Puszczaj jeden z drugim, zlezę, będzie lżej”. – „Siedź – odkrzykną – my ciągniemy”. – Poszło jakoś… Droga pusta, bo już orszak poszedł w górę i tam czeka w bramie pod kratą podniesioną, pod orłami kamiennymi… Zamek w górze, a na wałach ludu mrowie – patrzą. I ten dzwon, jak burza, jak ulewa, jak Dunajec wiosną, gdy się wścieknie i zalewa kraj – panicz nie wie, ja to wiem, bom jest z podkarpackich stron – tak ten dzwon na łeb się walił… Tak te konie w iskrach, w pianie, w jęku szły… Tak mnie ciągli 18 18 ciągli (gw.) – dziś popr.: ciągnęli. [przypis edytorski]
, tak mnie wiedli w bramę, na wawelski dwór, gdzie czekali w czerni, w bieli i w purpurze… Berła, szpady i łańcuchy… Krzyże, gwiazdy, wstęgi, pióra. Orły – kończył w zamyśleniu – orłów kupa…
– I co było dalej? – pytałem niecierpliwie.
– Nic nie było. Pochwalił mnie pan, bo dla firmy to był honor. W gazetach stało, kto dał konie.
– Ale czyś wyjechał w górę?
– Nie – ze wstydem odparł furman. – Zaparły się te czorty wściekłe. Żołnierze trumnę wytaskali 19 19 wytaskać (gw.) – wynieść (z trudem), wydźwignąć. [przypis edytorski]
…
– A potem?
– Nic, powiadam. Jeszczem nieraz chodził 20 20 jeszczem nieraz chodził (daw.) – konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: jeszcze nieraz chodziłem. [przypis edytorski]
, tak…! I pójdę znów, jak będzie trzeba.
Głową kiwał i zwitkę bibułkową ślinił.
– A dziadek?
– Co dziadek?
– Dostał syna?
– Jakiego syna?
– Przecież prosił?
– Kogo prosił?
– Mówił Dubiel!
– Co mówiłem?
– Że płakał i wygrażał, i babkę zadręczał, aż – i nie skończył Dubiel.
On chichotał i kółka z dymu puszczał.
– Więc, Dubielu? Mów, bo dziadkowi powiem, żeś nakłamał.
—–
Ja rodziców nie miałem; ciotki mnie chowały, dwie bliźniaczki, i dziadek, od lat kilku wdowiec. Kto jest moją mamą, a kto tatą? Dlaczego braci nie mam ani sióstr? Skąd się wziąłem i kiedy na ten świat przyszedłem? Wszystko, co dawne i początkowe, wzbudzało w sercu mym niepokój, szukałem śladów moich własnych, abym mógł wrócić, skąd przybyłem. Zdawało mi się, żem jest więźniem, zakładnikiem może, porwanym dzieckiem. Na górnych piętrach kamienicy pod Panną mieszkały pozostałe ciotki z mężami i gromadą dzieci. Nie wolno mi było z nimi mówić ani bawić się, nawet gdy zbiegały na dół. Wołano wtedy:
– Mały! Do domu! Wracaj zaraz!
Zawsze jedna z bliźniaczek miała mnie na oku. I dzieci tamte, kuzynki moje (chłopców nie było wśród nich wcale) – uciekały, kiedym się zjawiał. Kto jestem, że mnie tak pilnują i taki wzbudzam strach czy wstręt? Pytałem Dubiela, a on o pogrzebach bajał albo o wojsku. Czasem tylko, gdy pijany był bardziej niż zwykle, palnął coś tajemniczego, jak o tym synu, którego dziadek pragnął, gdy już był stary. Palnął, żałował potem, a gdym go nudził, bajał znowu, aby mi zamącić w głowie:
– Ano słuchaj: kiedy tak ją dręczył – babkę niby twoją – rzekła mu jednego dnia…
– Skąd to wiesz?
– Przede mną pan tajemnic nie ma!
– Więc wszystko mów!
– Przyszła rano we łzach cała i powiada: sen miałam, Teofilu, sen dziwny dziś miałam. Szłam przez ogród, płacząc, i o syna prosiłam Panienkę Najświętszą, opiekunkę naszą… Aż nagle nad sobą łopot usłyszałam, jakby skrzydeł ogromnych, i sęp albo orzeł – orzeł pewnie, bo biały (mówił Dubiel) ze szponów upuścił pisklę czarne, ślepe. I głos przemówił do mnie słodki jak muzyka: „Podnieś je i przyjmij”.
– I co? – wykrzyknąłem.
– I tyś się narodził.
– Komu? Babce?
– He, he! – jakże? Mamie twojej.
– A gdzie mama?
– Umarła.
– Tak zaraz?
– To się zdarza.
– A tata?
– Jest gdzieś w świecie.
– Gdzie? Mów mi zaraz!
– Będziesz mi tu głos podnosił? Będziesz krzyczał, rozkazywał? Marsz do domu, dziadka pytaj albo cioć. Ja tutaj mam robotę… – i ręce mu się trzęsły, kiedy swe postronki zbierał.
—–
Sam nie wiem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o moim początku. Dzieckiem wszak szczęśliwym byłem: zabawek miałem wiele i wolności tyle, żem jej zużyć nie umiał. Miałem czaka i hełmy z blachy i tektury, półpancerze błyszczące niklem i pozłótką, szablę z frędzlą i gardą, mieczyk oraz strzelbę, która łoskot sprawiała gromki, jak prawdziwa. Bęben miałem i trąbę oraz konia z ceraty na czerwonych biegunach; żołnierzy ołowianych pudła pełne, nakręcane koleje, klocki kamienne firmy Anker, z których wieże wznosiłem jak ja sam wysokie, i kredek stosy z fabryki Iskra i Karmański – wszystko miałem, com zechciał, i swobodę, powietrze, i przestrzeń, i czas. Od porannego do wieczornego mycia zębów słyszałem zachęty: – Baw się, boś dziecko, pij mleko, bo zdrowe, krzycz i hałasuj, kiedy masz ochotę, biegaj sobie nago (lecz ręką części wstydliwych nie tykaj), czytaj troszeczkę, rysuj ile wlezie (smaruj jak umiesz, na formę nie zważaj), wyzwalaj z siebie tajemne pragnienia, śpiewaj fałszywie, pleć, co ślina niesie, dzieckiem bądź co sił, kwitnij na potęgę.
Читать дальше