1 ...7 8 9 11 12 13 ...24 Schwycił za rękę Waligórę księżyna biedny i stękając ciągle całował ją długo, prosząc o miłosierdzie, choć słowa nie mówił, zakręcił się potem po izbie, jakby chciał coś rzec, ale spojrzawszy na chmurnego gospodarza, odpadła ochota i odwaga, – wyszedł mrucząc i znikł w ciemnościach.
Mszczuj co miał zaraz ledz na posłanie, u ognia stanąwszy jak wmurowany, nie widząc chłopaka który czekał – pozostał długo w zadumie głębokiej…
Wstrząsnęło nim całym to przybycie brata Biskupa od lat tylu niewidzianego i zbliżenie się choć słowy do tego świata, od którego przez lat tyle głos żaden doń nie dochodził.
Nazajutrz do dnia zamkowa kaplica, która za kościół parafialny okolicy Białej Góry służyła, przygotowaną była na przyjęcie Pasterza. Był to budyneczek nieopodal od mieszkalnego dworu, nie zbyt obszerny, bo wszystkie dawne kościoły u nas w początku niewielkie były. W przybytku mieścili się zwykle duchowni i dostojni, a lud stał u kruchty i przede drzwiami. Z drzewa pobudowany, nie odznaczał się niczem prawie oprócz tego że nad czołem miał rodzaj wieżyczki nizkiej z krzyżem, w której wisiał dzwonek wołający na modlitwę… Zakrystya była do boku przypartą osobną izbą, sam zaś przybytek, drewnianą galeryjką nizką przepołowiony, zawierał jeden ołtarz od ściany odstawiony, okryty obrusami białemi szytemi wzorzysto, a na nim krzyż czarny i świeczniki.
Dwie chorągwie, kształtu Radwanowego przytwierdzone z obu stron do galeryi, świeczniki z rogów jelenich przy ścianach, stanowiły całą ozdobę wiejskiego kościołka. Przez parę okien zamykanych okienniczkami, wlatywały i wylatywały szczebiocąc wróble, które zdawały się tu jak w domu. Dwie Halki, które się bardzo cieszyły z przybycia Biskupa i z nabożeństwa któremu przytomne być miały, od świtu już biegały około tego domku Bożego, do którego drogę wysypać kazały zielonym kosaćcem, a u drzwi zawiesić zielone gałęzie…
Staruszek w długiej sukni czarnej, daleki jakiś powinowaty księdza Żegoty, człek pobożny, któremu nauki zabrakło tylko, aby mógł księdzem zostać jak sobie dusznie życzył, miał w opiece zakrystyę zdawna i pomagał proboszczowi przy kościele. Nosił on opończę kleszą i miał się niemal za duchownego.
On tu z dziewczętami wszystko zawczasu przysposobił, aby gdy Biskup wstanie znalazł do mszy świętej pogotowiu co potrzeba… Księdza Żegoty cale widać nie było. Z narady z Dobruchem, bo tak starego klechę zwano – wypadło ażeby proboszcz chorym był i nie pokazywał się, unikając zapytań na któreby odpowiedzieć nie mógł nie potępiając się.
Wcześniej niżeli się go spodziewano, ks. Iwo wyszedł z książką w ręku, na której modląc się i nie patrząc co się w koło niego działo, poprzedzany przez pacholę dane mu do usługi, wprost udał się do kościoła. U drzwi czekały nań w bieli poubierane dziewczątka, które z bijącem sercem patrzały na zbliżającego się i gdy już podchodził ku nim, z pochylonemi główkami przyklękły, prawie mu zatamowawszy drogę.
Biskup zobaczył je dopiero, gdy już był u drzwi samych, podniósł oczy i z uśmiechem dobrotliwym, począł się im przypatrywać ciekawie… Dwie te postacie tak bardzo do siebie podobne, taką młodością i niewinnością a prostotą jakąś wiejską nacechowane – wzbudziły w nim uczucie dziwne… Podniósł rękę złożoną do błogosławieństwa, lecz spytał wprzódy.
– Dzieci moje… wszakci Mszczujowe jesteście?? Tak?
Dziewczęta nie śmiejąc odpowiedzieć uśmiechnęły mu się wdzięcznie, obie jednym oblewając rumieńcem.
– Niech was Bóg błogosławi! Niech błogosławi! aniołki moje, a zachowa tak czystemi jak jesteście!!
I począł żegnać je krzyżem świętym, gdy one połę jego rokiety ująwszy całowały ją.
Waligóra postrzegłszy że ks. Iwo poszedł do kaplicy już za nim podążał… Z innych budynków co było wiernego ludu, sunęło się co prędzej, bo w tejże chwili Dobruch posłał chłopię do dzwonka, i głos słaby kowanej kampany, brzmiał już po grodzie jakby w święty dzień niedzielny.
Biskup w progu znowu zacząwszy się modlić, wprost szedł do ołtarza. Zdziwiło go to może iż księdza u drzwi nie znalazł, jak być było powinno. Poszedł się pomodlić chwilę u ołtarza, na którym świece żółte woskowe już były zapalone, a zobaczywszy Dobrucha w sukni kleszej u zakrystyi klęczącego – wnet i sam wstawszy skierował się do niego.
Po ucałowaniu ręki Biskup zapytał.
– Coś ty za jeden, bracie mój? Gdzie proboszcz…?
– Chory – wybąknął Dobruch; a jam sługa kościelny…
– Chory? – powtórzył Biskup, niby sobie coś przypominając. – Chory?
Dobruch zaledwie dosłyszanym głosem potwierdził to spuszczając głowę…
Ks. Iwo zadumał się, stał trochę w niepewności jakiejś i głośno się zacząwszy modlić, począł ubierać do mszy świętej. Uboga zakrystya nie mogła mu dostarczyć takich szat w jakich zwykł był zbliżać się do ołtarza. U Mszczuja i kościół nawet musiał obchodzić się domowemi wyrobami. – Kielich był srebrny ale z prosta ukuty, patena takaż, ornat szyty przez dzieci w jaskrawe kwiaty na wełnianej tkaninie…
Dobruch sam szedł służyć Biskupowi… Nie zdawała się ta prostota i pozorne ubóstwo czynić wrażenia na pobożnym panu, który wszystko co miał na chwałę Bożą obracał. Mszę świętą odprawił tak zatopiony w Bogu, w takiem jakiemś uniesieniu iż nie widział nic co się działo na ziemi; pobożność zaś ta tak była przejmującą wszystkich, tak przenikającą serca iż Dobruch się spłakał przy mszy, dziewczęta wyszły z niej jakby powróciły z innego świata. Sam Mszczuj poczuł się zmienionym i zmiękłym…
Co mogło tak podziałać na przytomnych, niktby powiedzieć nie umiał. Biskup czytał mszę świętą głosem cichym, nie śpiewał pieśni, nie kazał językiem zrozumiałym, – szepcząc odmówił modlitwy – coś przecie w jego postawie, ruchach, wejrzeniu było takiego, że ilekroć się zwrócił do ludu, uginały się głowy trwożliwie, padali wszyscy na twarze i uczucie jakieś straszne a błogie przejmowało ich dreszczem…
A gdy w końcu mszy podniósł rękę do błogosławieństwa, Mszczuj stary miał łzy na powiekach…
Milczenie uroczyste w czasie nabożeństwa, ledwie świergot wróbli przerywał.
Jesienny poranek mglisty i pochmurny dotąd, nagle w końcu mszy się wypogodził, obłoki białe roztwarły i jasne zaświeciło słońce. U drzwi kościelnych na modlącego się Biskupa czekał Mszczuj z córkami swemi, które popłakawszy się przy mszy, teraz jak ptaszyny już wesołe były i rozpowiadały ojcu jak ich ks. Iwo błogosławił…
Wkrótce wyszedł i on rozweselony też na duchu, z czołem pogodnem, witając brata…
– Ubogo u was w Bożym domu, – odezwał się, – lecz Bóg nie potrzebuje srebra ni złota tylko serc… Gorzej bracie że wam proboszcz chorzeje i do służby nie ma nikogo? Cóż? pewnie stary jest? Trzebaby mu pomocnika młodszego?
Mszczuj zamilkł nie chcąc odpowiadać. – Biskup zwrócił się do dziewcząt, które szły za niemi i pochwalił je iż modliły się pięknie, a dziwić począł iż tak były podobne do siebie. To je rozradowało, bo dumne były i szczęśliwe z tego cudu co je przybrał w jedno ciało… a dał im serce jedno.
Znowu weszli oba do tej izby w której Waligóra przyjmował brata wczoraj – a tu już zastawiony był ranny posiłek na stole i polewka gorąca w misach czekała.
Dziewczęta doprowadziwszy gościa do progu, cofnęły się. Zostali sami. Mszczuj posługiwał Biskupowi, który po wczorajszym poście wcale się nie czuł ani osłabionym ni głodnym.
Читать дальше