– Mój dom jest na grodzie – odparł ksiądz przestraszony – a gdyby Comes się dowiedział żem ja obcego przyjął, możeby razem z nim wyrzucił…
– Przecie go w domu nie ma…
– Ho! – ho, jest Podżupan! – rzekł ks. Żegota…
Stało się chwilowe milczenie. – Konrad namarszczywszy się, już nie rozprawiając, nie sporząc poszeptał coś Ottonowi, zbliżył się do synowca Gerona, któremu długo coś w ucho kładł, potem sam na koń siadł i Ottonowi a pachołkom dał znać aby toż uczynili. Gdy wszystko było do odjazdu gotowem, dumny Krzyżak podparłszy się w bok, podjechał ku ks. Żegocie.
– Słuchaj, ojcze – rzekł tonem nakazującym – czas u mnie drogi – tracić go na spory i gadaninę nie mogę… Zostawiam tu tych rannych… na łaskę Bożą… Zginą – odprawią za nich nabożeństwo kapłani nasi! ale wy będziecie mieli ich na sumieniu – róbcie sobie z niemi co chcecie – ratujcie, porzućcie, to wasza sprawa. Ja zmuszony jestem zdać się na was.
Mądry Krzyżak mówiąc to czuł bardzo dobrze iż ksiądz nie będzie miał serca rannym dać ginąć.
Jeszcze raz dwaj starsi ku leżącym pod szopą, obrócili się coś szwargocząc, potem Konrad rzucił parę słów Geronowi, i tęgim kłusem wszyscy popędzili do obozu zostawując Gerona i Hansa samych pod dozorem baby i – księdza.
Na chwilę rozpacz ogarnęła ks. Żegotę, załamał ręce, zawołał.
– Jezu miłosierny, ratuj! co ja tu pocznę!…
Chciał uciekać na gród, zrobił krok, i litość go wzięła – zatrzymał się, zwrócił, podszedł do Gerona, który przytomny z nogą obwiązaną siedział, nie straciwszy młodzieńczej jakiejś odwagi i ufności…
Dzierla z nadzwyczajną pilnością czuwała nad Hansem, którego to jakiemiś ziołami, warzonemi w garnuszkach poiła, to go okrywała, to mu coś jak dziecku po cichu nuciła i chudemi rękami znaki jakieś robiła nad nim…
– Nielitościwi ludzie! nielitościwi! – zawołał ksiądz do Gerona – otóż was opuścili…
Ciężki chód koni krzyżackich tętniał coraz się oddalając.
– No – a litościwi się znajdą co nas przytulą! – odparł Gero, spoglądając na niego… – Jużciż w tej szopie otwartej na cztery wiatry porzucić nas byłoby srogiem barbarzyństwem, bo, ja jak ja, ale Hans tu do tygodnia, gdy go chłód nocny obejmie – zginie marnie…
– Szopę chyba oprawić trzeba! – szepnął ksiądz, – bo do zamku ani myśleć… Zrobię co mogę.
Gero ruszył ramionami.
– Ojcze – rzekł śmiało, – ja ufam że wy coś wymyślicie…
Ks. Żegota nie mówiąc nic – głowę potrząsając, chodził i coraz to stawał nad Hansem.
– Dzierla, – odezwał się do baby pół głosem – może on żyć?
Zapytana przybrała minę wyroczni, spojrzała na chorego, przyłożyła mu rękę do czoła, wskazała na grubo obwiązaną nogę, rozpostarła ręce, podniosła je do góry… – westchnęła…
– W dobrej izbie, na posłaniu wygodnem, jakby go noc i dzień nie odstępować – poczęła żywo – czemuby nie miał żyć? Czyto z takich ran ludzie wychodzą? A pamiętacie Dziubę co mu wnętrzności trzeba było wkładać nazad do brzucha, przecie żyw, albo Giełbę co dwa razy nogę miał złamaną, albo Tyrka, któremu kości z boku wyłaziły? A ten młody i śliczny chłopiec ma jeszcze życia tyle! Czemuby nie miał żyć?
Zamyślił się ksiądz.
– Przyjdę wieczorem – szepnął Geronowi – i tak go porzucił.
Na grodzie, gdzie od lat wielu o obcych ani słyszano, ani ich widziano, ciekawość była wielka, gorączkowa. Nad ostrokołami naprzeciw szop wisieli ludzie patrząc czy co nie zobaczą, choć nie ważyli się iść bliżej. Ks. Żegota gdy powrócił, oblężono go pytaniami.
Ale stary pomruczał coś niewyraźnie, opędził się natrętom, i oświadczył podżupanowi Teleszowi, że owi ranni co leżeli pod szopą najdalej nocą opuszczą ją i pojadą w świat, bo tu oni nie mają co robić.
Ze wszystkich ciekawych najciekawsze były na gródku, dwie piękne Halki. Ojciec im zawsze Niemców jak najdziksze zwierzęta malował, mówiono o tym narodzie wiele co budziło pragnienie poznania tego stracha i dziwadła.
Wiedziały dziewczęta że plemię to straszne, odziewało się wytwornie, umiało wiele rzeczy których inni nie zdołali robić… że było przebiegłe, złośliwe a mądre.
Trafia się często że to co zohydzić komu pragniemy, właśnie dziwną w umyśle ludzkim sprzecznością nęci i pociąga.
Dziewczęta strasznie się lękając Niemców, niezmiernie jednak widzieć choć jednego z nich życzyły sobie. Tu właśnie nastręczała się zręczność.
Gdy ksiądz wrócił z pod szopy obie Halki nim doszedł do swojego dworku, drogę mu zastąpiły. Ksiądz Żegota, który na nie patrzał jak rosły i od dzieci prawie je wychowywał, co je uczył pacierzy, modlitw i pieśni, a kochał jak swoje, był dla nich słabym – czyniły z nim co chciały. Dość żeby mu się uśmiechnęły, a szczebiotać poczęły, stary zapomniał o wszystkiem…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.