– A przecie powinieneś – stanowczo i z naciskiem podchwycił Marek. – Wiadomo to wszystkim że masz kiedyś zastąpić Biskupa Iwona na tej stolicy. Patrzajże czy on zaniedbuje sprawy świeckie? Wcześnie się do nich gotować potrzeba.
– Ojcze miły – przebąknął oczy spuszczając Andrzej, – wcale to jeszcze niepewna komu Pan Bóg przeznaczył zastąpić Biskupa Iwona. Ja się tego nie czuję godnym, a kapituła krakowska wybierać będzie sama i narzucić nie da Pasterza.
Uśmiechnął się Wojewoda.
– Z kapitułą potrafiemy się porozumieć, – rzekł cicho…
Rumieniec jakiegoś wstydu wystąpił na lice mistrza Andrzeja, lecz przez poszanowanie dla ojca wstrzymał się od odpowiedzi.
– Biskup z sobą przyciągnął brata – rzekł Marek zmieniając rozmowę. – Znałem go niegdyś, gwałtownym był, siłaczem wielkim… ale wichrzył zawsze… Pokoju z nim nikt nie miał, osiadł był gdzieś na ślązkiej granicy i długo go tu słychać nie było, po cóż teraz go zwołali?
– Nie wiem! – odparł Andrzej.
Zżymnął się Marek – namarszczyła mu się brew…
– Mówmy otwarcie – rzekł głos zniżywszy i stając przed synem. – Czuje to dusza moja że nam Jaksom znowu niebezpieczeństwo zagraża. Iwo jest mściwy.
Mistrz Andrzej wstał z siedzenia i złożył w krzyż ręce na piersiach.
– Ojcze miły, przebaczcie, Iwo mściwym nie jest!
To zaprzeczenie wzruszyło Wojewodę, który zdał się chcieć wybuchnąć, i powstrzymał.
– Nie znasz go! – zamruczał.
– Ojcze drogi – obcuję z nim codziennie, mąż jest Chrystusów, człowiek święty… a zemsta jest niechrześciańską i zabronioną zakonem…
Wojewoda popatrzył na syna z politowaniem i wyrzekając się sporu, zamilkł…
– Światopełk jest naszym powinowatym, – począł zwolna, – jeden ród, jedna krew. Kole ich to w oczy że na Pomorzu włada, chcieliby go wygnać, pomawiają o zdradę, czynią go wspólnikiem Plwacza…
– Plwacz się z jego siostrą Helingą ożenił – szepnął Andrzej.
Cała ta rozmowa tak widocznie dolegała mistrzowi Andrzejowi, odpowiadającemu z musu, pół słowami, iż ojciec widząc że go wciągnąć nie potrafi w nią, zamilkł i nagle spytał.
– Cóż ten Waligóra tu zamyśla?
– Chociażbym rad coś o tem powiedzieć – odezwał się Andrzej, – nie wiem nic cale. Zdaje się że Biskup go chce mieć przy sobie.
– I użyć do swych zamiarów! – przerwał Wojewoda – i pewnie go przy Leszku umieścić, aby na straży stał gdy Biskup sam nie może.
Któż wie, Iwo gotów mu kasztelanię krakowską dać, lub mnie gdzie odegnać, aby go na mojem miejscu posadzić. Mnie on nie wierzy!
Andrzej spojrzał w tej chwili na ojca takim wzrokiem, że stary się zasromał i pogniewał. Słów mu zabrakło.
– Tyś bo się tak księdzem stał iż Jaksą być przestałeś! – zawołał. – Suknia ta cię przeistoczyła. – Na mnicha mi patrzysz, a tegom ja z ciebie mieć nie chciał…
Andrzej wstał z siedzenia i poszedł uściskać ojca. Surowa twarz jego, drgała jakiemś uczuciem.
– Mój ojcze, – odezwał się potrząsając suknią czarną – myśmy rycerstwo Chrystusowe, a tak jak rycerz wdziewając zbroję o wszystkiem musi zapomnieć, by w oręż swój włożyć duszę, i my, tem więcej – dla zbroi naszej świata zabywać musiemy…
– Mnichem przecież nie jesteś!
– Ale też same mam śluby i obowiązki – rzekł Andrzej.
– Nim je przyjąłeś miałeś inne dla rodu i ojca – zawołał Marek.
– Tych się wyrzekłem gdym postrzyżony został! – westchnął mistrz Andrzej.
Wyraz twarzy ojca świadczył o tem że i przekonanym nie był, i nie rad całemu sporowi z synem. Westchnął, poszedł do okna, psa cisnącego się odpędził.
– Nie mamy więc co mówić z sobą! – dodał…
Zapukano w tem do drzwi, oba spojrzeli, ostrożnie je odchylając wszedł mąż, starszy latami od Andrzeja, podobny do niego, a więcej jeszcze do Wojewody, z twarzą pooraną fałdami przedwczesnemi, namiętną, srogą, z oczyma które z pod brwi gęstych ze zwierzęcym lśniły wyrazem.
Był to ów Jan, – zwany w rodzinie Jaszkiem, niegdyś pierwsza przyczyna walki z Odrowążami, ten co ich na rzeź wydał na pruskiej granicy… ukarany odebraniem rycerskiego pasa i wygnaniem. Schronił się on był do Czech, które wówczas dla wszystkich niemal zbiegów z Polski były przytułkiem, a po dwóch leciech tajemnie powrócił. Dobry Leszek choć wiedział o tem, przebaczywszy ojcu, syna nękać nie chciał. Patrzano przez szpary że na dworze ojca przebywał, nie czyniono mu nic, lecz i do łask nie powrócono. W obawie od Odrowążów Jaszko ciągle pod ramieniem ojca i poza nim się tulił.
Życie to obrzydło mu, pałał więc nienawiścią największą do Biskupa, do rodziny, i ojcu za jego powolność ciągle czynił wyrzuty. Wojewoda miał doń słabość, jako do swego pierworodnego.
Na widok wchodzącego Jaszka, mistrz Andrzej powstał aby brata idąc ku niemu uścisnąć, – lecz ten zimno go głową pozdrowił i prawie niechętnie powitał niewyraźnemi słowy.
Zwrócił się ku Ojcu.
– Nie wiedziałem o Andrzeju – odezwał się – dziw że nas chciał odwiedzić, tak sercem do Odrowążów przylgnął.
Ruszył ramionami. Andrzej dotknięty oblókł się swą powagą duchowną, popatrzył, nie odpowiedział.
– Nie szkodzi że pan brat tu – dodał Jaszko – tajemnic przed nim nie powinniśmy mieć, nie doszedł może do tego jeszcze aby swoich zdradzał dla obcych.
– Bracie! – odezwał się surowo Andrzej.
Ojciec dał znak Jaszkowi, na który on nie wiele zważać się zdawał.
– Tak – dodał gniewnie prawie – kto nie z nami ten jest przeciw nas.
– Naprzód z Bogiem być muszę, – odparł miarkując się mistrz Andrzej.
Nie zważając już na brata, z wielką gwałtownością rozpoczął Jaszko.
– Dość mam tego życia sromotnego, – zawołał. – Kryć się muszę jak złoczyńca, wdziać mi zbroi nie wolno. – Lada urwisz Odrzywąs może mnie jak zbiega pochwycić i wydać… Już mi się to psie życie uprzykrzyło!
Marek przerwał mu surowo.
– Dziękuj Bogu żem cię ocalił! Czego ci się zachciewa? oszalałeś.
Oczyma wskazał mu na drugiego syna, lecz Jaszko nań wcale nie zważał.
– Jadę ztąd precz! – rzekł stanowczo…
– Dokąd? – spytał ojciec…
Nim Jaszko miał czas odpowiedzieć, mistrz Andrzej wstał do pożegnania ojca.
– Idziesz już? – rzekł z wymówką Wojewoda.
– Mam moje godziny kapłańskie – odparł zimno Andrzej…
Jaszko się dziko uśmiechnął przez ramię nań spojrzawszy. Księdzu pilno odejść było, zdala skłonił się bratu, który się zwrócił i krzyż za nim zrobił w powietrzu.
Gdy Andrzej odszedł, Wojewoda z niechęcią i wyrzutem spojrzał na syna.
– Pamiętaj, – zawołał wskazując na drzwi, – ten cię jeszcze kiedyś bronić i ratować będzie musiał, gdy ty szaleństwem swem znowu popadniesz w jaką jamę.
Wzgardliwie poruszył się na to Jaszko.
– Bóg da że ja go potrzebować nie będę – rzekł.
– Dobrze zrobił, – dodał, – iż poszedł kapłańskie pacierze odmawiać, bo lepiej żeby tego nie słuchał, co ja mam powiedzieć.
Obmierzło mi to siedzenie za piecem, – ruszam lub jutro albo dziś do Odonicza, do Światopełka, gdzie oczy poniosą, do pierwszego lepszego który będzie przeciw Leszkowi stawał.
Wojewoda wybuchnął, pięści zaciskając.
– Ty! jakiś! niewdzięczny! – krzyknął, – pójdziesz po to abyś na mnie ściągnął podejrzenie nowe, żem ja zdrajcą! żeby mi starą głowę zdjęto, albo precz wyżeniono! Ty!!
Читать дальше